Magdalena M. Baran
Komu immunitet?
O tym, jak narozrabiać może poseł, słyszeliśmy dziesiątki razy. Poza nielicznymi przypadkami nie były to jakieś gigantyczne sprawy. Raczej przewinienia, wykroczenia, mniejsze czy większe afery, ale już niekoniecznie zbrodnie (ba, nawet nie przypominam sobie, by któregoś z parlamentarzystów o takowe oskarżano). Jeszcze kilka lat temu w niechlubnym rankingu tych, co byli na bakier z prawem, zdawali się przewodzić politycy przed kamerami szczycący się flagowym, biało-czerwonym krawatem. Wówczas też we wszelkiej maści debatach dość często powracał temat parlamentarnego immunitetu. Argumentowano – skądinąd zupełnie słusznie – że skoro kraj ma już za sobą czas, gdy aresztować z byle powodu można dosłownie każdego (a byle powód oznaczał często „nieodpowiednie” poglądy polityczne itd.), to może czas ukręcić łeb kolejnemu przywilejowi. Wszak parlamentarzysta też człowiek, obywatel, a jako taki winien na równi z innymi odpowiadać za popełnione czyny.
Podebatowali i… jak to w Polsce bywa, umilkli. Temat oczywiście powraca regularnie podczas kolejnych kampanii wyborczych, a także wówczas, gdy ktoś z „pań posłanek i panów posłów” przekroczywszy prędkość albo jadąc na podwójnym gazie, zamacha policji przed nosem swą parlamentarną książeczką (a tak bywało). Wszak immunitet rzecz święta i nikt nie śmie tknąć wybrańca narodu (nawet jeśli naród na pewne wybryki nie był już w stanie patrzyć z przymrużeniem oka). Bywały, rzecz jasna, i sprawy poważniejsze, jednak dla postawienia „wybrańca” przed sadem sejm musiał zgodzić się na „uchylenie w konkretnej sprawie” świętego prawa immunitetu. Niektórzy zrzekali się go sami, czasem z przekory, kiedy indziej z mniej czy lepiej wyłuszczonych pobudek politycznych, jeszcze inni (podobno) z przekonania. Są i tacy, co wałkują temat dość często, sami jednak pozostając w gronie „chronionych”. I tak… paplają, raz na jakiś czas zaśmiecając nam medialną rzeczywistość.
Okazuje się jednak, że zamiast paplania można po prostu zadziałać. Jasne, jedno szybkie cięcie niekoniecznie jest wyjściem najrozsądniejszym, ale przecież grunt pod nowe prawo można przygotować, zrobić to krok po kroku, z głębokim zastanowieniem i mocnym przekonaniem, że najzwyczajniej nie ma innego wyjścia. Na Słowacji, która ledwie kilka dni temu zdecydowała o całkowitym niemal zniesieniu immunitetu swych parlamentarzystów, takie działania były konieczne choćby dla oczyszczenia sfery politycznej i uwiarygodnienia jej przedstawicieli w oczach obywateli.
Cała operacja przebiegła dwufazowo. Już w lutym, gdy Słowacy czekali na przedterminowe wybory parlamentarne, a w media szalały doniesieniami o aferze korupcyjnej (znanej szerzej jako „Goryl”), w 100 procentach zgodni przedstawiciele wszystkich zasiadających w Radze Narodowej partii decydowali o ograniczeniu immunitetu. „Za” głosowało 147 deputowanych z 150-osobowego składu Rady (przy czym trzech nie było w sali). To zimowe samoograniczenie – dotyczące nie tylko immunitetu posłów, ale i prezydenta kraju, sędziów, ministrów i pracowników służb mundurowych – doprowadziło do zniesienia ochrony przed skutkami popełnionych wykroczeń. Skończyło się zatem „chronienie” jeżdżących z „prędkością światła”, na podwójnym gazie, parkowanie na miejscach do tego nieprzeznaczonych itd. Mówiono wówczas, iż na Słowacji w końcu „zwyciężył rozum”.
Kolejny krok Słowacy uczynili 26 lipca, gdy zamiast tkwić w politycznym sezonie ogórkowym, postawili przysłowiową kropkę nad „i”, większością 144 głosów decydując o zniesieniu immunitetu parlamentarnego. Najmniejszego znaczenia nie miał przy tym fakt, że wniosek w tej samej sprawie (co pociągnęło za sobą przyjętą tego samego dnia zmianę w konstytucji) złożyła opozycja.
Słowacy pokazali, że taką zmianę można i trzeba przeprowadzić ponad partyjnymi podziałami. I tak od 1 września, gdy nowe prawo wejdzie w życie, każdy słowacki deputowany będzie odpowiadał przed prawem jak zwykły obywatel. Immunitet nie będzie już chronił również przed ściganiem za złamanie przepisów kodeksu karnego. Kary nie będą natomiast groziły za wypowiedzi na forum Rady Narodowej i jej organów. Sytuacja jest zatem czysta, nie daje bowiem szansy na ograniczenie sprawowania mandatu czy na szeroko pojmowaną wolność polityczną. Nad Słowacją nie zawisło zatem widmo politycznej cenzury. Pojawiło się za to normalne prawo. Takie, na które i u nas wielu po cichu liczy.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 186 (31/2012) z 31 lipca 2012 r.