Przeprowadzkę z centrum na prawy brzeg Wisły można by rozpatrywać jako gest symboliczny. W końcu organizator festiwalu, Mariusz Adamiak, od dawna zdradzał się z chęciami odświeżenia jego formuły: ograniczenia liczby dość leciwych już gwiazd głównego nurtu i pokazania tego, co we współczesnym jazzie najciekawsze. Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na realizację takiego projektu niż poprzemysłowa przestrzeń w dzielnicy kreowanej na mekkę artystów, hipsterów i klasy kreatywnej? Sama lokalizacja to jednak trochę za mało – najważniejszy był program festiwalu, a ten zapowiadał się całkiem obiecująco.

Dzień 1

Pierwszy dzień festiwalu rozpoczął się od występu kwintetu Wojtka Mazolewskiego. Zespół zaprezentował materiał ze swoich dwóch dotychczasowych albumów – „Smeels Like Tape Spirit” i „Wojtek w Czechosłowacji” – oraz jeden nowy numer, co łącznie złożyło się w dość zróżnicowany i eklektyczny set: od zaaranżowanych na jazzowo prostych piosenek po lekko psychodeliczne „odjazdy”. Nie jestem zwolennikiem odmiany jazzu, którą obecnie prezentuje formacja Mazolewskiego, ale przewijające się przez ich występ napięcie pomiędzy kiczowatymi melodyjkami i bardziej nieszablonowymi rozwiązaniami brzmieniowymi bywało na swój sposób frapujące. W rezultacie czterdzieści minut ich występu przeżyłem bez uszczerbku na zdrowiu i w dobrym nastroju oczekiwałem kolejnych wykonawców.

A muszę przyznać, że wspólny występ The Bad Plus i Joshuy Redmana był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie koncertów na tegorocznym WSJD. W przeciwieństwie bowiem do Mariusza Adamiaka nie wytrzymałem i – jeszcze przed zakupem biletów – obejrzałem klip na YouTube, prezentujący ich wspólny koncert na festiwalu w Saalfelden. I o ile pojedynczo ich muzyka nie wywołuje u mnie szybszego bicia serca, to razem brzmieli naprawdę wyśmienicie, zarówno via internet, jak i przy bezpośrednim spotkaniu. The Bad Plus stanowi idealny przykład zespołu, który swoje słabości potrafi przekuwać w mocne strony. Grają w dość wymagającej formule fortepianowego tria, jednak trudno ich uznać za wybitnych instrumentalistów czy przypisać im szczególne zdolności budowania nastroju. Świetnie natomiast odnajdują się w wypracowanej przez siebie formule, opartej raczej na zderzaniu ze sobą poszczególnych partii niż uważnych interakcjach, oraz na częstych zmianach metrum i tempa utworów. Redman doskonale czuje się w tego typu „łamańcach”, co niejednokrotnie udowadniał na swoich lepszych płytach. Prawdziwe szaleństwo rozpoczynało się jednak, gdy muzycy wychodzili poza sztywne ramy kompozycyjne. Podczas improwizacji to właśnie saksofonista umiejętnie podkręcał grę całego kwartetu, tak że często osiągała poziom wręcz ekstatyczny, puentowany gorącymi brawami publiczności oraz owacją na stojąco na koniec ich występu.

Niewątpliwą zaletą Sali Kongresowej był system teatralnych dzwonków, obwieszczających w przerwach zbliżanie się kolejnego koncertu. W Soho Factory podobnego urządzenia zabrakło, co najwyraźniej postawiło przed organizatorem nie lada wyzwanie. Po każdym bowiem koncercie publiczność tłumnie wylegała na zewnątrz, by skorzystać z oferty punktów gastronomicznych bądź po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza, i nie sposób było zwołać jej na czas z powrotem do środka. W rezultacie większość artystów zaczynała swe występy przy widowni świecącej pustkami, natomiast ci, którzy usadowili się na czas, musieli następnie uzbroić się w cierpliwość, aż rzesza spóźnialskich znajdzie po ciemku swoje miejsca na sali przy akompaniamencie granej już muzyki. W takich warunkach oczywiście trudno o punktualność. Kończący pierwszy dzień festiwalu kwintet pod wodzą Dave’a Douglasa i Joe Lovano wszedł więc na scenę dopiero po godzinie jedenastej, a że akurat był to środek tygodnia (konkretnie czwartek), to dane było mi zobaczyć jedynie fragment ich występu. To, co podczas tych kilku chwil usłyszałem, mogę określić jako mainstream najwyższej próby. Widać było wyraźnie, kto w tym zespole pełni rolę pierwszoplanową, co przy tej sławy i klasy muzykach zresztą nie dziwi, tak więc nawet schematów „temat-solówki-temat” słuchało mi się w ich wykonaniu bardzo przyjemnie. Nawet trochę żal mi było, że po niespełna czterdziestu minutach musiałem opuścić salę, ale w gruncie rzeczy myśli i tak błąkały mi się głównie wokół poprzedniego występu.

Dzień 2

Na ten dzień zacierałem ręce już od dłuższego czasu. Znamienite nazwiska muzyków spoza głównego nurtu, występujących w nieznanych mi z nagrań konfiguracjach zapowiadały bowiem muzyczną ucztę najwyższej próby. Co prawda frekwencja na sali wynosiła, na oko, połowę zebranych z dnia poprzedniego, ale zważywszy na niszowy charakter muzyki chyba i tak była to liczba całkiem przyzwoita.

Rozpoczęła Matana Roberts, której zeszłoroczna, znakomita płyta – „Coin Coin, Chapter One” – stała się swego rodzaju wydarzeniem, zbierając bardzo pozytywne reakcje nie tylko ze strony zadeklarowanych miłośników jazzu, ale również publiczności, powiedzmy, niewyspecjalizowanej w jazzie, co w przypadku tego typu muzyki jest fenomenem wydarzającym się na bardzo małą skalę. Problem polegał na tym, że materiał na płycie zaaranżowany został na kilkunastoosobową orkiestrę, tymczasem do Warszawy artystka przybyła w pojedynkę. Koncert na saksofon solo – czy w gruncie rzeczy jakikolwiek inny instrument bez akompaniamentu – uchodzi w jazzowym światku za najbardziej wymagający rodzaj występu. Roberts, co sama podkreśliła w przerwie między utworami, podeszła do tego wyzwania z pokorą i skupieniem, czego rezultatem był liryczny i bardzo wyważony set, który budził jednak mieszane reakcje. Albowiem, choć zdarzały jej się naprawdę piękne frazy, ciężko było nie usłyszeć, że artystka w istocie dysponuje dość ograniczonym spektrum środków ekspresji, a chwilami jakby sama nie była do końca pewna, co tak naprawdę chce grać. Występ Matany Roberts pozostawił więc po sobie dojmujące uczucie niedosytu, zwłaszcza wśród tej części publiczności, która spodziewała się wrażeń zbliżonych do obcowania z jej studyjnymi nagraniami. Na osłodę artystka zapowiedziała, że postara się powrócić na koncerty do Polski już z zespołem, tak więc pozostaje uzbroić się w cierpliwość i mieć nadzieję, że kolejne spotkanie z jej muzyką dostarczy więcej emocji.

Na szczęście kolejny koncert w pełni zrekompensował niedobory swego poprzednika. Czterech wykładowców związanych z nowojorską School for Improvisational Music: Ralph Alessi (trąbka), Matt Mitchell (fortepian), Mark Helias (kontrabas) i Jim Black (perkusja), zaprezentowało – można by rzec, z iście akademicką precyzją – jak należy grać jazz. Ich muzyka, w równym stopniu nawiązująca do organicznego free-jazzu, jak i kameralnych kompozycji, prezentowała się wyśmienicie w każdej z tych form, ale – co najważniejsze – artystom udało się znaleźć niemal idealne proporcje pomiędzy nimi. Całość wybrzmiewała w absolutnej ciszy, gdyż publiczność siedziała jak zahipnotyzowana, chłonąc każdy dźwięk, każdą fenomenalną wymianę, każdy niuans brzmieniowy. Po raz pierwszy dane mi było zobaczyć na żywo Jima Blacka, którego uważam za jednego z najciekawszych obecnie grających perkusistów jazzowych. I choć jego gra rzeczywiście robiła wrażenie, to pozostali muzycy nie ustępowali mu ani o jotę. Świetna, przemyślana muzyka, w której każdy dźwięk zdawał się mieć precyzyjnie określony czas i miejsce, dawała wykonawcom akurat tyle miejsca na pokazanie swych umiejętności, ile było im trzeba. Uprzedzając nieco dalsze wydarzenia, był to zdecydowanie najlepszy występ festiwalu.

Drugi dzień Warsaw Summer Jazz Days zakończył zespół Ches Smith and These Arches w składzie, który śmiało można określić mianem śmietanki współczesnej awangardy jazzowej: Tim Berne i Tony Malaby na saksofonach, Mary Halvorson na gitarze i Andrea Parkins na akordeonie. Liderem ansamblu był jednak najmniej znany w całym tym gronie, młody perkusista – Ches Smith. Nie chcę kwestionować jego zdolności kompozytorskich, zwłaszcza że wyłapanie na bieżąco wszystkich detali z gęstej i wielowątkowej materii muzycznej było w zasadzie niemożliwe, jednak przez większą część występu odnosiłem wrażenie, że potencjał zarówno poszczególnych osobowości w składzie, jak i bardzo ciekawego brzmieniowo doboru instrumentów, nie jest w pełni wykorzystywany. W ogólnym natłoku dźwięków poszczególne partie bywały niesłyszalne – dotyczy to zwłaszcza akordeonu – a miejscami gra muzyków po prostu się nie kleiła, zupełnie jakby nie czuli się swobodnie w tym materiale. Ponieważ występ był nagrywany, będzie jeszcze okazja do zweryfikowania moich wrażeń, ale tego dnia opuszczałem festiwalową siedzibę z mieszanymi uczuciami. Niewątpliwie możliwość zobaczenia po raz pierwszy na żywo cenionych artystów stanowi sama w sobie pewną atrakcję, ale najważniejsza jest przecież muzyka, a tego dnia ta nie zawsze potrafiła sprostać wysokim oczekiwaniom.

Dzień 3

Po dwóch dniach festiwalu byłem już święcie przekonany, że program został podstępnie ułożony tak, aby najlepszy występ danego dnia był dokładnie w środku, rozdzielając dwa słabsze koncerty. A ponieważ na ostatni dzień przewidziano tylko dwa zespoły, nie spodziewałem się rewelacji. I słusznie, choć deszczową przerwę pomiędzy występami też ciężko zaliczyć do pamiętnych wrażeń.

Na pierwszy ogień poszedł kwintet pod wodzą Ambrose’a Akinmusire’a, którego zeszłoroczny, wydany dla Blue Note album – „When the Heart Emerges Glistening” – uwodził lirycznymi melodiami oraz subtelną, miękką grą lidera, dzięki czemu spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem zarówno ze strony publiczności, jak i krytyki. Mający talent do aranżowania pięknych tematów, trzydziestoletni trębacz nie bez przyczyny kreowany jest na nową gwiazdę światowego jazzu. Tego dnia jednak Akinmusire wraz z zespołem skoncentrowali się całkowicie na nowym materiale, co niewątpliwie musiało delikatnie rozczarować część zgromadzonej publiczności. Nieco rozmarzonej i przesiąkniętej romantycznym duchem gry kwintetu słuchało mi się miło, ale bez większej ekscytacji. Kilka momentów, jak pierwszy duet trąbki i fortepianu, potrafiło wyrwać z komfortowego letargu, ale na ogół gra zespołu była tak bezpieczna, że z radością przyjąłem nawet frenetyczne solo perkusisty, które w innych okolicznościach prawdopodobnie uznałbym za czczą popisówkę. Reszta publiczności musiała jednak przeżywać ów występ znacznie silniej, gdyż na koniec wywołała muzyków na bis. Zresztą, po chwili i ja miałem bardziej docenić grę zespołu. A wszystko za sprawą kolejnego wykonawcy…

Miguela Zenona nie znałem w ogóle. Gdy przeczytałem, że jest protegowanym klanu Marsalisów, a jego muzyka nawiązuje do tradycji latynoskiego jazzu, zorientowałem się, że prawdopodobnie wiele w tej muzyce dla siebie nie znajdę. Koncert właściwie tylko utwierdził w tym przekonaniu – acz muszę też przyznać, że gry lidera słuchałem z pewną dozą przyjemności. Bardzo pewnie prowadził zespół i – szczególnie w momentach, w których nie odgrywał portorykańskich melodii – okazał się świetnym instrumentalistą o kapitalnym wyczuciu nastroju. Prędzej czy później kończyło się jednak na tę samą, słodką nutę, co – przy dość banalnym akompaniamencie reszty muzyków – po dwóch numerach stało się nieznośnie irytujące. Najbardziej przeszkadzał jednak perkusista, grający jakby lewą rękę miał z drewna i raz za razem raniący uszy dosadnymi huknięciami w werbel. Korzystając więc z gorących owacji publiczności, uciekłem przed bisami, zanim zdążył wyrządzić mi trwałą krzywdę.

Niedosyt

Podsumowując, jeśli ktoś udał się na tegoroczne WSJD z nadzieją, że nowa lokalizacja pozwoli festiwalowi rozwinąć się w mniej mainstreamowym kierunku, to zapewne opuścił Soho Factory z lekkim poczuciem niedosytu. W najlepszym bowiem razie edycja ta spełniła pokładane w niej oczekiwania co najwyżej połowicznie. To prawda, tym razem nie było koncertu Pata Methenego z jego czterdziestodwustrunową gitarą, ale to chyba jeszcze trochę za mało, by mówić o rewolucji. Szczególnie jeśli porównać tegoroczny zestaw artystów, np. z rokiem 2009, kiedy jednego dnia dzielili ze sobą scenę World Saxophone Quartet, Art Ensemble of Chicago oraz Wadada Leo Smith Golden Quartet, a następnego trzy projekty pod wodzą Johna Zorna, w tym kwartet z Anthonym Braxtonem w składzie. W tym roku zabrakło mi choćby jednego wydarzenia tej miary. Nawet gdy trafiały się naprawdę elektryzujące nazwiska, jak Matana Roberts czy Tim Berne, na przeszkodzie stawał skład… lub brak takowego. Ponadto, artyści reprezentujący bardziej bezkompromisowe podejście do jazzu występowali właściwie tylko podczas jednego dnia (pomijam tu warsztaty i solowe występy wykładowców SIM). To niewiele, zważywszy na renomę, jaką wciąż cieszy się festiwal. Niewątpliwie przenosiny do mniejszej sali są posunięciem w dobrym kierunku, a przeto pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłym roku doczekamy się rozbudowanej eksperymentalnej części klubowej na miarę najbardziej wybrednych oczekiwań.