Paweł Marczewski
Koniec historii w Romneylandii
Jeśli ktoś chciałby wyrobić sobie opinię o Polsce na podstawie przemówienia, które w Warszawie wygłosił tydzień temu Mitt Romney, to doszedłby do wniosku, że jest to kraj, gdzie bieg dziejów stanął po 1989 roku. W mitycznej Romneylandii, jako chyba jedynym kraju na świecie, ziściła się teza Francisa Fukuyamy o „końcu historii”. Prezydentem wciąż jest Lech Wałęsa, a mieszkańcy mimo upływu dwudziestu lat od zmiany ustroju wciąż reagują euforycznie na samo wspomnienie o takich wartościach, jak wolność i demokracja.
Taki obraz Polski najwyraźniej mają również niektórzy amerykańscy komentatorzy, którzy chcieliby Europę Środkową uznać za raz na zawsze wygraną dla sprawy wolności. Stephen Kay pisze na łamach „Foreign Policy”: „Zaangażowanie na rzecz wolności i demokracji pozostaje silne po obu stronach Atlantyku. Te wartości zostały potwierdzone w znakomitej mowie Romneya w Warszawie, mowie, którą mógł wygłosić Ronald Reagan, Bill Clinton lub prezydenci Bush albo Obama”. Rozumiem przywiązanie Kaya do ponadpartyjności, ale jeśli „świetna mowa w Warszawie” to taka, którą równie dobrze mógłby wygłosić Reagan, to znaczy, że tak krytykowani przez niego konserwatyści w rodzaju Charlesa Krauthammera mają rację: zimna wojna z Rosją tak naprawdę się nie skończyła, a Polacy wyglądają przede wszystkim demokracji, niespecjalnie się zastanawiając, jak będzie funkcjonować w praktyce i jak ją ulepszyć.
Wydaje się, że część polskich przywódców bardzo chciałaby żyć w Romneylandii. Znamienne, że prezydent Komorowski gościł u siebie ekspertów, którzy mają niewiele do powiedzenia o współczesnym, wielobiegunowym świecie, za to kształtowali debaty i politykę w czasie zimnej wojny (Henry Kissinger) lub wieścili jej schyłek (Francis Fukuyama). Prezydent do tego stopnia chciałby zamieszkać w mitycznej krainie z przemówienia prezydenckiego kandydata Republikanów, że postanowił zaraz po jego warszawskim wystąpieniu odgrzać projekt ulokowania tarczy antyrakietowej w naszym kraju. Niespecjalnie się przy tym przejął argumentami ekipy Obamy, że system mający chronić przed groźbą ze strony Iranu ma więcej strategicznego sensu w Europie południowo-wschodniej. Dla nas miała być przede wszystkim zaporą przed Rosją. Lekcja udzielona przez prezydenta George’a W. Busha, że USA bez wahania zignorują obawy Polski przed Rosją, by zawrzeć sojusz wymierzony w „globalny terror”, nie została szczególnie dobrze przyswojona w Romneylandii.
Tę mityczną krainę należy czym prędzej opuścić. Nie dlatego, że tylko Stany Zjednoczone mogą nas ocalić przed nowym rozbiorem i uratować przed pogrążeniem się razem z zadłużoną Europą, ale z uwagi na sytuację w wielobiegunowym świecie. W USA Polska już została zaliczona do grona państw, które „podzielają amerykańskie pragnienie świata (…) bez irańskiej bomby atomowej”. Środek ciężkości globalnej polityki przenosi się do Azji i w tej sytuacji powtórka z bezrefleksyjnego zaangażowania po stronie Ameryki w Afganistanie i Iraku, bez uważnego rozważenia wszystkich plusów i minusów, może się okazać katastrofalna.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
„Kultura Liberalna” nr 187 (32/2012) z 7 sierpnia 2012 r.