Rafał Woś

Jak zdobyć Berlin

Spędziłem w Berlinie dziesięć ostatnich miesięcy. I wydaje mi się, że odkryłem niebanalny, zdrowy i intelektualnie stymulujący sposób na zwiedzanie dużej zachodniej metropolii. Niech czytelnicy „Kultury Liberalnej” poznają go jako pierwsi.

Do szczęścia potrzeba naprawdę niewiele. Kupujemy mapę niemieckiej stolicy za kilka euro oraz dobry kolorowy pisak. To – nie licząc Club Mate na podniesienie ciśnienia – jedyny dodatkowy wydatek związany z naszym projektem. Oczywiście trzeba się naczytać, bo inaczej żadne miasto nie otworzy przed nami swoich wdzięków. Ale nie musi nas to wcale zrujnować. Każdy, kto zamelduje się w niemieckiej stolicy (a robi się to szybko i bezboleśnie), może bez ograniczeń korzystać z sieci tamtejszych bibliotek miejskich (a na biblioteki bogate niemieckie państwo środków nie żałuje). Wypożyczamy więc przewodnik, ale nie taki dla turystów, lecz raczej spacerownik dla tych, którzy w mieście mieszkają i mogą smakować je jak dobre wino. Powoli i z umiarem. Warto też zagrzebać się w książkach o swojej dzielnicy. W końcu nawet na obczyźnie trzeba mieć jakąś małą ojczyznę.

Idea przyświecająca naszemu projektowi jest prosta, a jednocześnie ambitna. Chcemy przejść CAŁY Berlin, to znaczy WSZYSTKIE jego ulice. Nie tylko te ładne. Po prostu wszystkie. Jako ludzie pracujący podejmujemy nasze wyprawy w weekendy i święta. Przesuwamy towarzyskie zobowiązania na wieczory i w sobotni poranek ruszamy w drogę. Zachodni Wedding z fabrykami AEG z przełomu wieków, „czerwona wyspa” na Schönebergu (gdzie w cieniu potężnego gazometru mieszkały przyszłe diwy niemieckiego kina Marlene Dietrich i Hildegard Knef), Gropiusstadt, czyli megablokowisko, gdzie w jednym 30-piętrowych bloków mieszkała Christiane F. z „Dzieci z Dworca Zoo”, albo Zehlendorf z willami z deski kreślarskiej Miesa van der Rohe. Wieczorem po powrocie do domu obowiązkowy rytuał: zaznaczanie mazakiem ulic, które udało się przejść.

Brzmi głupio i sztucznie? Gwarantuję, że wciągnie każdego, kto podejmie wyzwanie. Na dodatek działa to jako znakomity motywator. Trafiliście w jakieś nieapetyczne okolice koło przeciętego autostradą Heidelberger Platz albo na nudny południowy Lichtenberg? Nie ma problemu! Idzie się łatwiej, gdy wiemy, że będziemy potem mogli ulicę na mapie pokolorować. W miarę upływu czasu zaczynamy się oczywiście orientować, że miasto jest zbyt rozległe i wszystkich jego ulic nigdy nie przejdziemy. W końcu podejmujemy wiec decyzję o rozciągnięciu projektu na pozostałe dni tygodnia. Wiosną i latem chodzić można przecież również po pracy. I wtedy zaliczamy odkrycie dla Polaka szokujące. Okazuje się, że w poniedziałki czy środy około godziny 18 zielone skwery i place Berlina też są pełne ludzi. Wszystko dlatego, że niemiecka kultura pracy różni się od tej polskiej. Zamiast wybijać – pardon – dupogodziny, można uwinąć się z robotą do 17, powiedzieć szefowi „Adieu!”, a jeśli mu się to nie podoba, odesłać go do uchwał związkowców zawodowych dotyczących ośmiogodzinnego dnia pracy.

I już ładujemy akumulatory na zielonych Boxhagener czy Traveplatz. Zwłaszcza że nikt nie wlepi nam mandatu za picie piwa w cieniu drzew. W czasie popołudniowych wycieczek koncentrujemy się na własnej okolicy. Moją był położony we wschodniej części miasta Friedrichshain, stara robotnicza dzielnica, przed wojną twierdza berlińskiej przestępczości zorganizowanej (to tu działał przed wojną berliński Kuba Rozpruwacz), dziś popularna wśród studentów i biedniejszej klasy średniej. Po dziesięciu miesiącach czułem, jakbym mieszkał w kwartale ulic Richarda Sorge (radziecki szpieg, który doniósł Stalinowi o niemieckiej inwazji, ale nikt mu nie uwierzył), alei Karola Marksa (dawna Aleja Stalina) i Petersburger Strasse od zawsze.

Berlin jest idealny do takich wycieczek z jeszcze jednego względu. Nie dyskryminuje pewnej i tak mocno doświadczonej przez los grupy: młodych rodziców z dziećmi. Sieć komunikacji miejskiej jest rozbudowana i bardziej przystosowana do przewozu wózków. Owszem, na początku bywa trudno. Nie raz krew mnie zalewała, kiedy widziałem młodych berlińskich coolersów stojących bezmyślnie na tym jedynym miejscu, gdzie mogę zmieścić moją trzyletnią córkę, sześciomiesięcznego syna i cały związany z nimi entourage. Warczałem więc na nich agresywnie i słyszałem z reguły rozbrajające: „Przecież trzeba było powiedzieć”. Myślałem, że to wybieg, którym próbują ukryć swoją tępą bezmyślność. Ale nie, oni mówili serio. Gdy chcemy, żeby Niemiec ustąpił nam z jakiegoś powodu miejsca w tramwaju, nie możemy czekać, aż zrobi to sam z siebie. Inaczej niż w Polsce, nikt tu nie zrywa się na widok staruszki czy kobiety w ciąży. Po prostu im to komunikujemy, a oni to robią. Bez żadnych komentarzy ani grymasów.

Po opuszczeniu metra czy S-Bahnu jest jeszcze lepiej. Placów zabaw jest tu zatrzęsienie. Niektóre wręcz przerażają (wysokie na cztery metry zjeżdżalnie budowane według zasady „Jeśli ktoś dał radę się wspiąć, da radę i zjechać”). Inne cieszą (i śmieszą) także dorosłych. Jeden przypominał na przykład średniowieczną salę tortur. A co najważniejsze jest ich tak dużo, że możemy poruszać się spokojnie od jednego do drugiego, nie porzucając wcale naszego głównego celu, czyli zaliczania kolejnych berlińskich ulic. Niemiecka stolica to też raj dla zroweryzowanych rodzin. Zwłaszcza w sytych dzielnicach opanowanych przez klasę średnią (Prenzlauer Berg dawno już nie jest bastionem alternatywy i squatterstwa, oj nie) trzeba uważać, by nie zostać rozjechanym przez dwulatka pędzącego na swoim rowerku bez pedałów.

Ale najlepsze ze wszystkiego ujawnia się dopiero po kilku miesiącach. Okazuje się bowiem, że zaliczanie berlińskich ulic wychodzi nam na… zdrowie. Ja schudłem pięć kilogramów i nigdy nie czułem się lepiej. Nie można tego powiedzieć za to o moim samochodzie. Stał w miejscu tak długo, że w końcu padł mu akumulator. Poszedłem więc do mechanika (Auto Mattha na Friedenstrasse, nie polecam), który powiedział: „Panie, samochodem to trzeba jeździć…”. Tak przynajmniej go zrozumiałem, bo mówił z silnym berlińskim akcentem.

Chodzenie to ledwie jeden z pomysłów na Berlin. Można zwiedzać go na tysiąc innych sposobów. Berlin w godzinę (właśnie tak długo jedzie tzw. Ring-Bahn, czyli kolejowa obwodnica poruszająca się wokół granic miasta z czasów sprzed I wojny). Berlin wzdłuż Muru (cała trasa jest doskonale wytyczoną ścieżką rowerową, a bicykl wypożycza się już za 10 euro dziennie). Berlin śladami pisarzy, architektury modernistycznej, projektów socjalnych z przełomu XIX i XX wieku. A to wszystko zanim jeszcze wejdziemy do berlińskich muzeów, galerii, knajp, barów i kin.

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Choć (według Hłaski) „Niemcy to temat co najwyżej dla ślusarza”, pisze o Niemczech często i chętnie. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej.

„Kultura Liberalna” nr 188 (33/2012) z 14 sierpnia 2012 r.