„To katastrofa na katastrofie”, skomentował potężne, 7,7 stopniowe trzęsienie ziemi w Birmie Tom Andrews, specjalny wysłannik ONZ ds. Mjanmy. Wiedział, co mówi.

Kraj-Hiob

Trzęsienie ziemi uderzyło w kraj, w którym już wcześniej ponad 20 milionów ludzi potrzebowało pomocy humanitarnej, w tym 3,5 miliona uchodźców wewnętrznych (IDPs). Na trochę ponad 50 milionów mieszkańców Mjanmy połowa żyje poniżej granicy ubóstwa. Bo na Birmę ciągle spadają kolejne plagi: covid; wojskowy zamach stanu (2021 rok), powodujący intensyfikację wojny domowej, ogarniającej obecnie większość kraju; wybuchy epidemii cholery; cyklon Mocha (2023 rok) i wielka powódź spowodowana tajfunem Yagi w 2024 roku.

Jakby tego było mało, to teraz jeszcze doszło najstraszniejszego od 1930 roku trzęsienia ziemi, w którym zginęły (na chwilę obecną) ponad trzy tysiące ludzi, a rannych zostało ponad cztery tysiące. To wyliczenie i tak jest bardzo ostrożne, bo Amerykańskie Towarzystwo Geologiczne szacuje liczbę ofiar na od dziesięciu do stu tysięcy ludzi.

Z Birmy docierają apokaliptyczne obrazy: ludzi próbujących gołymi rękami ratować zawalonych pod gruzami bliskich; koczujących na ulicach mieszkańców, bojących się wstrząsów wtórnych i stojących w kilometrowych kolejkach po żywność i wodę. Zabitych mnichów buddyjskich, muzułmańskich wiernych (ziemia zatrzęsła się w piątek koło trzynastej czasu birmańskiego, a więc w czasie piątkowych modłów w ramadanie), studentów (Uniwersytetu Mandalajskiego fizycznie już nie ma) i mas innych wchłoniętych przez ziemię osób. Unicestwionych całych dzielnic Mandalaj, wyglądających niczym Warszawa w 1945 roku, zawalonej wieży kontrolnej w stołecznym lotnisku w Naypyidaw, gruzów wielkiego mostu na Irawadi między Sagaing a Mandalaj (to tak jakby runął most Brooklyński w Nowym Jorku). Uszkodzonych wież pałacu królewskiego w Mandalaj i najświętszego w tym kraju klasztoru Buddy Mahamuni (miejscowej wersji Jasnej Góry) czy zrujnowanych pereł buddyjskiej architektury w Mingun i Awie.

A to wszystko dzieje się w półupadłym państwie, w którym zbrodniczy i nieudolny – to koszmarna, toksyczna mieszanka – reżim wojskowy kontroluje około 40 procent kraju. Resztę zaś albo pstrokacizna różnych oddziałów partyzanckich albo nikt, bo toczą się o nie walki. W Mjanmie służba zdrowia jest jedną z najgorzej funkcjonujących instytucji. Covid i pucz powaliły ją na łopatki, z których nie podniosła się do dziś, a swój cios niechcący dołożył i Donald Trump, wstrzymując USAID, z której finansowano wiele prywatnych placówek medycznych w kraju i na pograniczu tajsko-birmańskim (już po trzęsieniu ziemi amerykański prezydent obiecał wsparcie humanitarne).

Mówiąc porównaniem z naszego kręgu kulturowego, Birma to kraj-Hiob, na którego non stop spadają niezawinione niczym nieszczęścia [1].

Uskok Sagaing

Trzęsienie ziemi uderzyło w sam środek Mjanmy, w Górną Birmę, epicentrum mając niedaleko od Mandalaj, drugiego największego miasta i dawnej stolicy. Geologicznie spowodował to leżący pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi, indyjską i sundajską, uskok Sagaing. Ciągnący się na ponad tysiąc kilometrów z północy na południe Birmy, akurat przez serce kraju – od miast Sagaing i Mandalaj na północy, przez stołeczne Naypyidaw w centrum po Rangun i Bago na południu.

W historii wielokrotnie przyczyniał się on do tragedii: rzut oka na statystykę pokazuje, że trzęsienia ziemi są w Birmie bardziej normą niż wyjątkiem. Jednak w ostatnich 95 latach dotykały one raczej obszarów peryferyjnych i słabo zaludnionych, jak stan Szan w 1988 roku, podczas podobnej wielkości trzęsienia ziemi. Teraz uderzyły w centrum kraju, niszcząc drugie największe miasto i wiele sąsiednich. To mniej więcej tak jakby u nas wielka powódź zmyła z powierzchni ziemi Kraków i pół Małopolski.

Akcję ratunkową utrudniają obiektywne trudności logistyczne. By dotrzeć do najbardziej potrzebujących, trzeba przedzierać się przez półupadłe, ledwo funkcjonujące państwo w stanie wojny domowej, ze zniszczoną kataklizmem infrastrukturą. Trzęsienie ziemi uszkodziło lotniska w Mandalaj i Naypyidaw, w efekcie większość transportów dociera do leżących w Dolnej Birmie, czyli na południu Rangunu lub Dawei (Mjanma państwo powierzchniowo większe od Francji). Stamtąd muszą przejechać przez pół kraju, tymi kilkoma istniejącymi drogami, na północy częściowo uszkodzonymi. Między Mandalaj a Sagaing ostał się ostatni duży most na Irawadi, rzece-matce Birmy, jednej z największych w Azji. Ruch biegnie przez niego wahadłowo, by nie uszkodzić tej pozostałej drogi ratunku dla Sagaing, w którym uszkodzonych jest nawet 80 procent budynków.

A co gorsza, pomoc rozdziela najbardziej znienawidzona i darzona najmniejszym zaufaniem społecznym w kraju instytucja – armia.

Makiaweliczne naloty

Zaraz po trzęsieniu ziemi junta w bezprecedensowym dla siebie odruchu poprosiła o pomoc międzynarodową i zaczęła ją wpuszczać. Do Mjanmy przyleciały ekipy ratunkowe z sojuszniczych dla junty Rosji i Chin oraz neutralnych Singapuru, Indii, Tajlandii, Wietnamu, Malezji, Bangladeszu, Japonii czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Wsparcie obiecały również Unia Europejska, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, choć szczegóły nie są znane. Mało kto chce się chwalić kontaktami ze zbrodniczym reżimem wojskowym, mającym na swoim koncie wszystkie zbrodnie przeciwko ludzkości, a także długą tradycję niewpuszczania pomocy międzynarodowej i/lub jej rozkradania.

Wezwania o pomoc ze strony birmańskich generałów, nie są jednak oznaką przemiany duchowej. Jedną z pierwszych decyzji wojska po trzęsieniu ziemi, podjętą godzinę po tragedii, było… wznowienie nalotów na pozycje sił partyzanckich, w tym na niektóre miejsca zniszczone we wstrząsach. Bombardowanie obszarów dotkniętych trzęsieniem ziemi to, przyznajmy, nieortodoksyjny sposób radzenia sobie z katastrofą naturalną. Podobnie jak ostrzelanie konwoju Czerwonego Krzyża, spieszącego na ratunek poszkodowanym.

Wspomniany wcześniej specjalny przedstawiciel ds. Mjanmy Andrews publicznie powiedział, że jest to „nieprawdopodobne”, co było urzędniczą polityczną poprawnością. Zajmujący się Birmą od dawna Andrews doskonale wie, że po juncie spodziewać się można wszystkiego najgorszego, w tym bombardowania ofiar w trzęsienia ziemi czy strzelania do przedstawicieli Czerwonego Krzyża.

Priorytet junty – wykorzystać katastrofę

Makiawelicznie naloty wytłumaczyć prosto. Trzęsienie ziemi przeszkodziło armii birmańskiej (Tatmadaw) w trwającej kontrofensywie na wszystkich kierunkach. Wzmocniona wsparciem chińskim i rosyjskim armia postanowiła wykorzystać sprzyjającą jej porę suchą do odbicia utraconych w latach 2023–2024 terenów. Tylko że na razie rezultaty są skromne: odzyskano kilka wiosek i miasteczek, pewnie więcej niż 1 procent terenu podawany przez stronników partyzantki – nadal jednak bez przełomu.

Trzęsienie ziemi daje okazję na sukces, bo zajęci ratowaniem siebie i innych powstańcy opuszczają gardę. Podziemny Rząd Jedności Narodowej (NUG), koordynujący część partyzantek, od razu ogłosił dwutygodniowy rozejm, w ich ślady potem poszedł Braterski Sojusz, najsilniejszy alians partyzantek etnicznych. Junta odpowiedziała nalotami [2]. Jak widać, każdy ma swoje priorytety.

Birmańska dana

Na wieść o tragedii Birmańczycy zrobili to, co zawsze: zaczęli się skrzykiwać i wzajemnie sobie pomagać. Najpierw pożyczali od firm prywatnych wszelki dostępny ciężki sprzęt nadający się do odgruzowywania, błagając przez media społecznościowe o użyczenie maszyn („ma ktoś pożyczyć dźwig do przeniesienia betonu?”, pytał rozpaczliwie zdesperowany poszkodowany). Potem, gdy okno możliwości ratowania przywalonych pod gruzami się zamknęło, ruszyli ze zbiórkami, wysyłając przez znajomych lekarstwa, ubrania, moskitiery, suszone jedzenie, a przede wszystkim zdatną do picia wodę (w Birmie trwa obecnie szczyt pory suchej, z temperaturami przekraczającymi 40 stopni).

Birmański zryw społeczny zupełnie nie dziwi. To biedne, straumatyzowane społeczeństwo jest również jednym z najbardziej hojnych na świecie, zaś dobroczynność (dana) należy do głównych społecznych ideałów (tradycyjnie na datki dla innych, zwłaszcza mnichów, powinno się przeznaczać 25 procent swoich dochodów). Nie mogąc liczyć na państwo – rządzący są w Birmie od zawsze uznawani za najgorszego z pięciu wrogów człowieka – obok pożarów, potopów, złych duchów i złodziei – Birmańczycy radzą sobie sami. Na tereny dotknięte trzęsieniem ziemi sunie więc z całego kraju oddolnie organizowana pomoc.

Ale nie wszędzie dociera.

Zmarłych pochować, żyjących nakarmić

Gdy w 1755 roku doszło do gigantycznego trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zniszczyło pół miasta i było odczuwalne nawet w Maroku, rządzący wówczas Portugalią Markiz de Pompal zapytany, co robić, odparł spokojnie „zmarłych pochować, żyjących nakarmić”. Po czym sprawnie opanował sytuację, nie dopuszczając do epidemii, bandytyzmu i anarchii. Wkrótce odbudował zniszczoną stolicę, a ten osiemnastowieczny przykład do dziś podawany jest jako wzór radzenia sobie z katastrofami naturalnymi.

Birmą niestety nie rządzą ludzie pokroju de Pompala. Na wieść o trzęsieniu ziemi dyktator Min Aung Hlaing zabrał swego osobistego fotografa, by polansować się na tle poszkodowanych, chętnie również przyjmował publicznie datki od oligarchów. W kluczowych pierwszych dobach po tragedii armia nie pomogła nawet własnym urzędnikom uwięzionym pod gruzami zawalonych ministerstw, a co dopiero zwykłym ludziom. Gdy minął czas na uratowanie uwięzionych, wzięła się za czyszczenie buddyjskich pagód. Chociaż krematoria w Mandalaj i innych miastach Górnej Birmy pracują pełną parą, to nad wieloma dzielnicami unosi się odór gnijących ciał. W zniszczonych miastach brakuje wody i jedzenia dla koczujących na ulicach poszkodowanych.

To, że Tatmadaw nie radzi sobie z apokaliptycznym trzęsieniem ziemi, jest w pewnym sensie zrozumiałe: prawdopodobnie nie zdołałyby tego zrobić nawet bardziej ustabilizowane, sprawniejsze administracyjnie i bogatsze państwa. Jednak armia mogłaby chociaż nie przeszkadzać. Tymczasem Tatmadaw przepuszcza krajowe i międzynarodowe konwoje tylko na obszary przez siebie kontrolowane. To te najbardziej dotknięte tragedią, lecz nie jedyne.

Połacie regionu Sagaing czy stanu Szan są w rękach powstańców, co sprawia, że Tatmadaw blokuje pragnących się tam dostać, zarówno Birmańczyków, jak i obcokrajowców. Z tego powodu ostrzelali jadący z obszarów powstania konwój Czerwonego Krzyża, co było nie tylko zbrodnią, ale i błędem, bo okazał się on chiński i Pekin już publicznie upomniał generałów. Z przyczyn politycznych junta nie wpuściła również ratowników tajwańskich, a ci akurat by się bardzo przydali, bo mają niezbędne know-how.

Dylematy i szantaże

W szerszym ujęciu odsłania to przeklęte dylematy moralno-polityczne stojące przed ofiarowującymi pomoc. Pomagać trzeba – to imperatyw moralny. Technicznie wymusza to jednak jakąś formę współpracy z armią birmańską, największą i najlepiej (to znaczy jako tako) działającą instytucją kraju, władającą zdecydowaną większością dotkniętego tragedią terenu.

Ale Tatmadaw ma długie tradycje rozkradania pomocy międzynarodowej, zaś biorąc pod uwagę upadek gospodarczy kraju, który armię też dotknął, pokusa odsprzedania co się da na czarnym rynku dla zdobycia twardej waluty jest spora. Ponadto armia wykorzystuje konwoje humanitarne jako broń. Dysponując pomocą, szantażuje partyzantów: wycofajcie się albo poddajcie – inaczej nie dostaniecie pomocy.

No i wreszcie gigantyczna katastrofa daje juncie szansę na zalegitymizowanie swoich rządów w duchu pragmatycznym. W obliczu apokaliptycznego trzęsienia ziemi lepiej pogodzić się z rządami armii i skupić na odbudowie.

Birmańczycy w większości na razie nie kupują tej narracji, nie jest więc przesądzone, czy trzęsienie ziemi wzmocni juntę. Równie dobrze może ją osłabić, pokazując administracyjną bezradność generałów w obliczu katastrofy, co mogłoby skłonić więcej osób do poparcia powstania, a przede wszystkim doprowadzić do rozłamów w samej Tatmadaw, otwierających drogę do politycznych negocjacji. Na razie jednak za wcześnie, by to ocenić.

Jedno jest pewne: do Birmy przyleciał łabędź. I jest on – zważywszy na liczbę ofiar i skalę tragedii – bardzo czarny.

Osoby chcące wesprzeć poszkodowanych mieszkańców Mjanmy i pragnące mieć (względną) pewność, że środki nie trafią do reżimu wojskowego, mogą to zrobić przez te polecane przez zaufanych Birmańczyków organizacje: Advance Myanmar i Myanmar Hilfe . W Polsce zbiórkę na rzecz Birmy zorganizował m.in. Caritas.

Przypisy:

[1] Nie ma miejscowego, buddyjskiego odpowiednika przypowieści o Hiobie. Moi birmańscy znajomi komentują to, co się stało, fatalistycznie, mówiąc „taka karma”, bądź – ci bardziej politycznie zaangażowani – dodają, że tę złą karmę ściągnął na kraj dyktator, generał Min Aung Hlaing. Tradycyjne buddyjskie rozumienie polityki łączy bowiem moralność władcy z dobrostanem rządzonego kraju, a ponieważ Min Aung Hlaing jest zbrodniarzem i uzurpatorem, to konsekwencje spadają na państwo (z punktu widzenia uniwersalistycznej etyki jest to wyjaśnienie głęboko niesatysfakcjonujące moralnie). Jeszcze inni opisują obecną sytuację za pomocą powiedzenia „szesnaście tysięcy problemów” (pyatana baung ta daung chao taung, po birmańsku to się rymuje), czyli „mnóstwo”. Liczą też, że nadchodzący w połowie kwietnia Birmański Nowy Rok będzie lepszy.

[2] W odpowiedzi na krytykę międzynarodową junta poniewczasie również ogłosiła tymczasowe wstrzymanie ognia, od 2 do 22 kwietnia. Junta zdążyła już przynajmniej raz złamać zarządzone przez siebie zawieszenie broni. 

 

 

This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVESgoethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.