Szymon Kloska 

Punkowiec u źródła

Rock i literatura ocierają się o siebie nie od dziś. Latem to ocieranie się jest może nieco intensywniejsze, głównie za sprawą festiwali, na których pojawiają się nie dość, że dobrzy tekściarze, to wręcz literaci. Ale tak zwany sezon festiwalowy powoli się kończy, co wieszczą pierwsze żółte listki na brzozach i nieco zarośnięte już irokezy sezonowych punkowców. Nieubłagalnie nadchodzi jesienna muzyczna posucha, koniec błotnych kąpieli, obłędnego pogo i kroksów gubionych pod sceną.

Na otarcie łez najlepsza książeczka. A nawet książka – bo blisko 600 stron opowieści o polskim rocku, głównie lat osiemdziesiątych. O tej dekadzie w polskiej muzyce popularnej pisało się ostatnio dużo, na tyle dużo, że dekady wcześniejsze i późniejsze zaczęliśmy podejrzewać, nie bez pewnych racji, o nudę i brak kreatywności. Ale ciągle brakowało tej kluczowej opowieści, opowieści Roberta Brylewskiego. W końcu ją mamy. Przy udziale Rafała Księżyka, który współtworzył też autobiografię Tomasza Stańki, powstała książka „Kryzys w Babilonie – autobiografia”.

Samego Brylewskiego przestawiać nikomu nie trzeba. Od debiutu z Kryzysem był skazany na legendę i ikoniczność, co później tylko wielokrotnie potwierdzał. Przy czym, jak na prawdziwe bożyszcze undergroundu przystało, o jego biografii krążyły plotki i mity, a droga twórcza była tak zawikłana, że mało kto mógł się w niej od początku do końca połapać. Brylewski, z wycofaną, ale porządkującą obecnością Księżyka, te wszystkie białe plamy zapełnia. Od stosunkowo uprzywilejowanego, jak na swoje czasy, dzieciństwa jedynego syna artystów Śląska poprzez nastoletni bunt po kolejne milowe kroki: Kryzys, Brygada Kryzys, Izrael, Armia aż po ostatnie Falarek, Szum czy muzyczną i filmową (film „Polskie gówno” w reżyserii Grzegorza Jankowskiego już podobno całkiem niedługo) współpracę z Tymonem Tymańskim.

W tle, jak na pokolenie Brylewskiego przystało, dzieje się historia. Historia świadomie i celowo ignorowana przez nowofalowych/punkowych/dża buntowników. Ignorowana, no bo nie o historię wszak chodzi, a o muzykę i wszystko, co jej towarzyszy – jakieś rysunki, jakieś filmy, dready, mazurskie pustelnie, ziny… No i granie, granie, granie. Z tym, że od historii nie tak łatwo uciec: ani od tej publicznej (przemiany, transformacje), ani od tej prywatnej (dorastanie, stabilizacja). I tak Brylewski wielokrotnie zostawał sam, wyszukując nowych ludzi gotowych uczestniczyć na poważnie w szarpidruceniu. To najbardziej chyba imponuje w tej książce – że on nigdy nie miał wątpliwości co do tego, że oddać się i poświęcić muzyce należy w całości i na zawsze. Imponuje jeszcze bardziej, że do wszystkich, którzy z takich czy innych powodów z muzykowania rezygnowali, bądź stawało się ono dla nich czymś drugorzędnym, nie celem samym w sobie, a środkiem, nie miał cienia pretensji. Przy czym nigdy odchodzenie kolejnych muzyków-przyjaciół nie zraziło go do współpracy z ludźmi. Muzyk niezależny?! – zżyma się Brylewski. Nie ma czegoś takiego, wszak zależność od ludzi jest podstawą rockowego etosu. Od rodziny nuklearnej, jaką jest zespół, po miasta-państwa, jakimi są koncerty, zażyłość, zrozumienie i elementarny choćby szacunek dla wzajemnych oczekiwań to podstawowe wiązania, bez których rockowa układanka nie miałaby cienia sensu.

Oczywiście prędzej czy później coś pęka w szwach i zaczyna się sypać, jak w wypadku rozpadu Izraela, co tak wspomina Brylewski: „Zawsze miałem nie tyle marzenie, ile poczucie misji, żeby ten zespół łączył ludzi. Budził się we mnie opór przed tym, żeby na koncertach mówić o neokatechumenezie, co byłoby wskazaniem jednej, zawężonej drogi. Trzymałem się tego, że my jesteśmy u źródła, jak dzieci, że nie potrzebujemy pośrednika, nadzoru, księdza, podczepiania się pod nurty muzyczne czy religijne”.

No właśnie i na tym polega chyba istota mitu o niezależności Brylewskiego, niezależności tak chętnie zresztą przez niego negowanej. On wciąż stoi u źródła i nawet jak wybierze się na jakiś krótki spacerek, to zaraz wraca: „Nie ma drogi, tak jak nie ma spełnienia, niezależności. Wszystko to terminy raczej umowne. Bycie w drodze kojarzy mi się natomiast z Indianami wstępującymi na wojenną ścieżkę. Na moją ścieżkę wszedłem, kiedy miałem osiemnaście lat. Wiedziałem, że nie będę gwiazdą pop, chciałem grać rock’n’roll”.

Do tej recenzji warto by dodać jakąś anegdotkę o sesji takiej czy innej, o koncercie wyjątkowo udanym czy też kompletnie położonym, o wypadzie na zgniły Zachód czy miłosnych rozterkach. Tylko trochę szkoda wyciągać rodzynki z tego sernika, bo one razem tworzą to, co w tej książce najważniejsze – miąższ, który oddaje atmosferę tamtych lat, tamtych koncertów, kaset czy płyt, a jak sam Brylewski zauważa: „atmosfera liczy się tu bardziej niż precyzja”. Mam więc nadzieje, że jeszcze parę groszy w kieszeni zostało po festiwalowych karnetach, biletach, ekscesach, bo nie ma wyjścia, trzeba się przejść do księgarni.

Książka: 

Robert Brylewski, „Kryzys w Babilonie – autobiografia”, rozmawia Rafał Księżyk, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2012.

* Szymon Kloska, ojciec trzech córek, urzędnik (w Instytucie Książki), publicysta (w „Bluszczu”), recenzent (w TVP i RMF Classic).

„Kultura Liberalna” nr 188 (33/2012) z 14 sierpnia 2012 r.