Komentarz do reportażu „„Kapitaliści”? „złodzieje”? Mali przedsiębiorcy na co dzień” [link]

***

Drobni przedsiębiorcy, bohaterowie reportażu opublikowanego w „Kulturze Liberalnej”, świadomie wybrali prowadzenie własnej działalności gospodarczej zamiast na przykład pracy w korporacji czy w administracji. To decyzja, z którą wiążą się – jak w życiu – pozytywne i negatywne konsekwencje. Przedsiębiorcy zyskują autonomię i niezależność, ale z drugiej strony sami muszą przetrwać na rynku.

Nie wydaje mi się, żeby bohaterowie reportażu należeli do klasy średniej, tak długo wyczekiwanej przez niektórych publicystów. Ci ludzie to raczej nowoczesny odpowiednik drobnomieszczaństwa, a nie klasa średnia. Różni ich od niej nastawienie wobec przyszłości. Klasa średnia jest nastawiona na gromadzenie majątku i inwestowanie, a przedstawieni przedsiębiorcy w większości celują raczej w przetrwanie i doraźną konsumpcję.

W dodatku w wypadku większości drobnych firm szans na spektakularny sukces raczej nie ma. To wynika z samej struktury tych biznesów – wymagają niezbyt wysokich kwalifikacji, a tzw. wartość dodana wnoszona przez tych ludzi nie jest bardzo duża (inaczej niż np. w wypadku chociażby niektórych internetowych start-upów). Siłą małego biznesu jest to, że wchodzi w pewną niszę rynkową i oferuje spersonalizowane usługi. Na przykład warsztat rowerowy robiący rowery na zamówienie – zakładając, że rynek będzie dostatecznie głęboki, aby go utrzymać – może oprzeć się dużym firmom, bo to jest po prostu za mały interes, żeby korporacjom opłacało się w niego inwestować. Korporacja wygrywa z małym biznesem na rynku masowym, gdzie wykorzystuje się efekt skali. Mały biznes może wygrać w konkurencji z korporacją tylko wtedy, kiedy znajdzie sobie niszę, która dla korporacji jest nieopłacalna, lub kiedy daje klientowi coś unikalnego – czego w ustandaryzowanym korporacyjnym otoczeniu nie ma.

Liberał powiedziałby pewnie, że podstawowy problem tych ludzi to niewydolne państwo. Moim zdaniem reportaż pokazuje, że to tylko część problemu. Podstawową sprawą jest rynek, na którym funkcjonują – trudny, bardzo konkurencyjny, i ubożejący klienci.  Dopiero do tego dochodzą niełatwe kontakty z urzędnikami państwowymi. Niełatwe z co najmniej trzech powodów.

Po pierwsze, wszystkie opisane historie potwierdzają znaną skądinąd dysproporcję pomiędzy dużymi a drobnymi przedsiębiorcami. O ile wielki polski biznes ma silną reprezentację polityczną, ma możliwość wpływania na politykę czy to bezpośrednio przez reprezentantów, czy przez instytucje lobbystyczne, o tyle głos małego przedsiębiorcy jest słabo słyszalny. Co gorsza, podejrzewam, że żaden z opisanych przedsiębiorców nie zdaje sobie sprawy, że ktoś powinien reprezentować go politycznie – przecież ani jeden z nich o tym nie wspomina! Nie bierze się to też z etosu, zgodnie z którym „prawdziwy biznesmen” musi poradzić sobie bez pomocy państwa. Drobni przedsiębiorcy w Polsce nie myślą o swojej reprezentacji. Nie wiem, dlaczego np. w Ameryce różne zrzeszenia przedsiębiorców mają duży wpływ na lokalną politykę. Na pewno urzędnicy samorządowi traktowaliby tych ludzi inaczej, gdyby stało za nimi lobby, na którym zależy władzom dzielnicy. To, że urzędnicy tak źle ich traktują, bierze się – proszę mi wybaczyć cynizm – z ich słabości.

Po drugie, urzędnicy nie zawsze wykazują się kompetencją we wspieraniu małego biznesu – fakt potwierdzany nie raz, także w doświadczeniach bohaterów reportażu. W obronie urzędników możemy jednak powiedzieć, że często mają do czynienia z konfliktem pomiędzy interesem publicznym a prywatnym. Dobry przykład to próba zdobycia przez właścicielkę kawiarni pozwolenia na wynajem terenu przed lokalem – jej ogródek kawowy to węższy chodnik dla mieszkańców. Wcale nie jestem pewien, że stanąłbym w tym wypadku po stronie przedsiębiorcy.

Po trzecie, trudne życie małego biznesu ilustruje powszechną we współczesnym świecie tendencję zmierzającą do tego, by ryzyko związane z prowadzeniem działalności gospodarczej przerzucić jak najniżej – najlepiej na jednostkę. Kiedyś to ryzyko ponosiła wielka korporacja, przedsiębiorstwo lub państwo. Mniej więcej od 30 lat na Zachodzie, a w Polsce powiedzmy od lat 20, mamy do czynienia z wyraźnym trendem do przenoszenia szeroko rozumianych kosztów ryzyka związanego z biznesem na jednostkę – to ona jest odpowiedzialna za swój ostateczny sukces lub porażkę, a instytucje, które kiedyś ją przed tym ryzykiem chroniły, systematycznie z tej roli abdykują. Docelowy kształt współczesnego kapitalizmu to system, w którym menedżerowie są na kontraktach i wynagradza się ich opcjami na akcje, a cała reszta to samozatrudnieni albo ludzie na śmieciówkach, których w każdej chwili można zwolnić. Mały biznes opisany w reportażu świetnie pasuje do tego obrazka.

Jak można tym ludziom pomóc? Oczywiście można przyznać im jakieś dotacje, bonifikaty czy innego rodzaju wsparcie, które z pewnością ułatwią prowadzenie działalności przez jakiś czas, ale wydaje mi się, że to nie tu leży źródło problemu. Trzeba oczywiście poprawić jakość pracy urzędów i jakość przepisów, co pomoże, ale zbawienia nie przyniesie.