Jest to już raczej skrajny przypadek ukulturowienia dźwięku, który nie mieści się w porządku kultury, nie został wyprodukowany intencjonalnie, nie można go ot tak usłyszeć. Można go natomiast kupić, ktoś na nim zarabia. Dlatego właśnie jest to przypadek skrajny: coś, co najbardziej nieludzkie, staje się ludzkie najbardziej prozaicznie. Ma wymierną wartość. Co więcej, 10 dolarów za 10 godzin kosmicznego szumu wygląda na promocyjną ofertę.
To samo nagranie znajdziemy na YouTube. Obok wielu innych, acz dużo krótszych, w których także wybrzmiewa Kosmos. Choć zasadniczo Kosmos sam wcale nie wybrzmiewa; fale elektromagnetyczne, by dało się je w ogóle usłyszeć, trzeba naprzód przetworzyć w dźwięk, zmieniając częstotliwość drgań na słyszalną dla człowieka. Potem odtworzyć, wprowadzając w drgania cząsteczki powietrza. Jako takie, fale elektromagnetyczne w Kosmosie nie mają postaci akustycznej.
Iluzoryczny głos kosmosu
W procesie udźwiękowiania Kosmosu pobrzmiewa więc echem klasyk z Claude’a Lévi-Straussa: falom elektromagnetycznym „w stanie surowym” odpowiada porządek natury, ukulturowienie zachodzi dopiero wraz z ich „uwarzeniem” do takiej postaci, w której nadają się do konsumpcji. W przeciwieństwie do porządku wyobrażeniowego, w którym mieści się pitagorejska jeszcze idea harmonii sfer, Kosmos (dźwięki Kosmosu) jako przedmiot konsumpcji – jak zresztą każdy przedmiot konsumpcji – potrzebuje pewnej namacalności, iluzji, że oto mamy do czynienia z czymś zupełnie, bezdyskusyjnie realnym. Rzecz w tym, że o ile idea harmonii (albo: muzyki) sfer opierała się na racjonalizacji przestrzeni kosmicznej – model dostarczała tu czysta matematyka – o tyle konsumpcja kosmicznego szumu nie zadowala się abstrakcjami, lecz bazuje na symulacji.
Bo i po cóż mielibyśmy wyobrażać sobie brzmienie ciał niebieskich, skoro możemy usłyszeć je wolne od zapośredniczeń, tak uderzająco obce i oswojone zarazem? Obce obcością zgoła inną aniżeli obcość wszelkich muzycznych reprezentacji inspirowanych harmonią sfer (wspomnijmy choćby twórczość Iannisa Xenakisa), ponieważ te ostatnie zawsze, koniec końców, odsyłają do jakiegoś algorytmu, do aktu twórczego, nawet do nazwiska sygnującego dzieło. Tymczasem dźwięki przestrzeni kosmicznej nie mają żadnego autora – bądź lepiej, by nie rozstrzygać o wierze kreacjonistów, koncepcji pierwszego poruszyciela i tym podobnych: żadnego ludzkiego autora – i nie stoi za nimi jakikolwiek człowieczy zamysł. Zabrzmi to trywialnie, ale one po prostu są. Szkopuł w tym, że tak po prostu ich nie ma.
Iluzoryczny głos trupa
Cztery lata minęły, odkąd grupie naukowców z Narodowego Laboratorium im. Lawrence’a w Berkeley udało się odtworzyć najstarsze zachowane nagranie dźwięku, dokonane przez Édouarda-Léona Scotta de Martinville’a w 1860 roku. Z okopconej kartki papieru, pokrytej falistym wzorem, który pozostawił po sobie wprawiony w drgania rylec, dobyło się coś w rodzaju ludzkiego głosu. Kartka ta, zwąca się szumnie fonoautogramem, samodzielnie przemówić nie mogła, przeto dzielni badacze uciekli się do technologii cyfrowej i wygenerowali dźwięk komputerowo. Początkowo uchodził on za „głos kobiety wołającej zza mgieł, zawodzącej przez stulecia” (Jody Rosen), niebawem jednak okazało się, że nagranie odtworzono niewłaściwie czy nieumiejętnie, i dopiero „w zwolnionym tempie jest to głos starszego pana” (Piotr Cieśliński). Kobieta miała śpiewać francuską piosenkę ludową, zaś starszy pan (w tej roli podobno sam Scott) miał ją recytować. Obojętnie, która wersja jest trafna, zaszczycił nas głos z zaświatów. Pardon, iluzja głosu.
Intencją Scotta było bowiem nie tyle rejestrowanie dźwięku z myślą o odtworzeniu, ile unaocznienie go w postaci sekwencji znaczących form geometrycznych, które można by… czytać i rozumieć, podobnie jak czyta i rozumie się znaki pisma alfabetycznego. Zatem Scott wychodził z analogicznego założenia co pitagorejczycy: zjawiska akustyczne są logicznie zorganizowane, ba, sama natura, która stworzyła pierwotną matrycę do ich organizacji, jest logicznie zorganizowana. Gdyby rozmaite dźwięki zapisać – a tym samym utrwalić, ale też powierzyć władzy wzroku, znacznie precyzyjniejszego zmysłu – a później złamać utajony w nich wspólny kod, wówczas, kto wie, może również droga do poznania owej wszechobecnej logiki stanęłaby otworem…
Nieistotne, jak dalece popuścił Scott wodze fantazji. Ważne, że zafiksowanym na punkcie odtworzenia nagrania, którego wcale nie było, amerykańskim naukowcom udało się na pozór ożywić i jednocześnie zmusić do mówienia trupa – wprawdzie bełkocącego, wprawdzie cyfrowego i bez tożsamości, niemniej się udało. Metodą zwodniczo realnej symulacji – wszak dźwięk głosu rozszedł się naprawdę! – coś, co w najwyższym stopniu niemożliwe (usłyszeć głos zmarłego, i to głos, którego nigdy nie nagrano), w najwyższym stopniu nieludzkie (głos zmarłego) oraz leżące na granicy porządków kultury i natury (głos, o którym wiadomo, że należy do człowieka, wszelako nie sposób rozpoznać w tym mowy), przestało być niemożliwe i nieludzkie, i zostało poddane pełnemu ukulturowieniu.
To, co „uległo zepsuciu” (mówiąc znów Lévi-Straussem), zostało więc naprawione. Głodnym wrażeń w typie „głosu sprzed półtora stulecia” nic nie stoi na przeszkodzie oddać się konsumpcji.
Iluzoryczna cisza
Pod jednym względem wyobrażanie sobie również tworzenia – w oparciu o fantazję – tych dźwięków, które możemy sobie tylko wyobrażać, przypomina tworzenie iluzji. W obu przypadkach mamy do czynienia z pewnymi procesami twórczymi, przy czym na pierwszy rzut oka różni je stopień humanizacji i udział twórczej subiektywności. Podczas gdy Xenakis zawsze będzie inicjatorem bodaj najbardziej nieludzkich kompozycji, a jego kompozycje wciąż będą kompozycjami, wygenerowane komputerowo dźwięki przestrzeni kosmicznej czy rzężenie zmarłego będą wyglądały na wolne od ludzkiej ręki. Ręka może je najwyżej ładnie opakować, ówdzie sprzedawać („nagrania” Scotta oczywiście także!), ale na tym jej rola się kończy. Ależ nic bardziej mylnego.
Kulturowa, a więc i ludzka, jest potrzeba usłyszenia takiego niemożliwego dźwięku, tudzież stworzenia go, jeżeli istnieje w formie zaledwie potencjalnej, by tak powiedzieć, „przedsłyszalnej” (dotyczy to zarówno dźwięku przestrzeni kosmicznej, jak i bladego śladu na papierze, będącego pozostałością po głosie trupa). Problem w tym, że dźwięk w „przedsłyszalnym” stadium jest wszystkim, tylko nie dźwiękiem. Jakkolwiek obco by brzmiał, kiedy wreszcie zabrzmi, nie będzie niczym radykalnie obcym, niczym naprawdę niesamowitym, czymś spoza porządku kultury. Przeciwnie: będzie tak samo ukulturowiony, jak charakterystyczne dla współczesnej kultury są renesans scjentyzmu, wiara we wszechmoc nauki, wreszcie obawa, że czegoś nie można poznać obiektywnie.
Oraz lęk przed ciszą, która nic nie skrywa. Taką prawdziwie niesamowitą. Bo przecież każda cisza – z pewnością tak właśnie jest! – stanowi raptem zasłonę dla jakiegoś dźwięku. Zasłonę do zdarcia, rzecz jasna.