Niewłaściwy Romney
Choć konwencja Partii Republikańskiej w Tampa zakończyła się dopiero w piątek nad ranem polskiego czasu, już po pierwszym dniu wiadomo było, że jedną z jej gwiazd zostanie Romney… Ann Romney.
Swoim przemówieniem wygłoszonym na tle ogromnych, starych fotografii z rodzinnego albumu Romney raz po raz wzbudzała aplauz zgromadzonych na sali republikanów i – przede wszystkim – republikanek. I choć wystąpienie zaczęła od deklaracji, że mówić będzie „nie o polityce”, ale – być może inspirowana niedawnym spotkaniem z polskimi politykami – „o miłości”, cele polityczne wystąpienia od początku nie budziły wątpliwości. Było ich trzy:
1. przy pomocy subtelnych uwag i zgryźliwości skrytykować prezydenta Obamę za obecny stan gospodarki, jednocześnie ani razu nie odnosząc się do niego bezpośrednio;
2. przekonać słuchaczy, że Mitt Romney to właściwy człowiek do naprawy amerykańskich finansów, a w dodatku ciepły mąż, kochający ojciec i miły człowiek;
oraz, co najważniejsze
3. przekonać do republikańskiego kandydata Amerykanki, wśród których to obecny prezydent cieszy się kilkunastoprocentową przewagą.
Po niedawnej wpadce republikańskiego kandydata na senatora Todda Akina, który pytany w wywiadzie telewizyjnym o dopuszczalność aborcji dla ofiar gwałtu odpowiedział, że w wyniku prawdziwego (legitimate) gwałtu kobieta nie może zajść w ciążę, ponieważ jej ciało ma odpowiednie mechanizmy zabezpieczające, sytuacja jeszcze się pogorszyła. I choć sam Romney skrytykował Akina i wezwał go do wycofania się z wyborów, słupki kobiecego poparcia pozostały uparcie nieruchome. Głos musiała więc zabrać Ann:
„Czasem mam wrażenie, że gdybyśmy późnym wieczorem przez moment wszyscy zamilkli i wsłuchali się w otoczenie, usłyszelibyśmy zbiorowe westchnienie wszystkich amerykańskich mam i ojców, którzy właśnie przetrwali kolejny dzień i wiedzą, że przetrwają też kolejny. Ale w tym końcowym momencie dnia po prostu nie są pewni jak to zrobią. A jeśli wsłuchacie się naprawdę uważnie, usłyszycie, że kobiety wzdychają nieco głośniej. Tak jest, nieprawdaż?” zapytała Romney, by po chwili krzyknąć tak głośno jak tylko konwencja partyjnej konwencji na to pozwala: „Kocham kobiety i słyszę wasz głos!”
Po chwili poświęconej na problemy przeciętnych Amerykanek, do przemówienia zawitał wreszcie jego główny bohater. I tak realizacji celu drugiego (patrz wyżej) służyły opowieści o szkolnej potańcówce, na której zabawny, ale i nieco nieśmiały Mitt poznał swoją żonę; o trudnych początkach małżeństwa, kiedy to za biurko służyły im wyjęte z zawiasów drzwi, a za stół deska do prasowania (w co akurat trudno uwierzyć, wziąwszy pod uwagę, że ojciec Romneya był odnoszącym sukcesy biznesmenem oraz byłym gubernatorem stanu Michigan); o religijności i o radości z narodzin pierwszego z piątki synów.
Równie naturalnie realizowała Ann Romney ten punkt programu, opowiadając o kompetencjach i sukcesach męża w biznesie oraz determinacji wykazanej przy organizacji Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City w 2002 roku. „To człowiek, który was nie zawiedzie – zakończyła. Możecie zaufać Mittowi. Zabierze nas w lepsze miejsce tak jak zabrał mnie bezpiecznie do domu po tamtej potańcówce”. Po ostatnim słowie na scenie pojawił się sam Romney i ucałowawszy żonę odprowadził ją za kulisy. Zgodnie ze zwyczajem on sam zabrał głos dopiero na zakończenie konwencji.
A więc sukces? Niekoniecznie. Przemówienie Ann Romney – choć dobrze przygotowane – nie rozdmucha największych zalet kandydata republikanów, a to dlatego, że są one jednocześnie… jego największymi słabościami. Sprawdźmy po kolei:
Przedsiębiorczość – owszem, kłopot w tym, że Romney dorobił się majątku na spekulacjach giełdowych, restrukturyzacji nierentowanych zakładów i zręcznym (ale przy tym całkowicie legalnym) unikaniu płacenia podatków; wiedza ekonomiczna – świetnie, o ile nie jest wykorzystywana w przedsięwzięciach, których Amerykanie nie rozumieją lub nie pochwalają (nie przypadkiem Ann Romney ani razu nie powiedziała czym dokładnie zajmował się jej mąż, nie padła też nazwa jego firmy, Bain Capital); pobożność – znakomicie, ale Mitt jest mormonem, a to wyznanie wciąż przez wielu Amerykanów uznawane za sektę. Fakt, że Romney nie chce mówić o regułach swojego kościoła i ucina pytania o wysokość datków, jakie na przeznacza na cele religijne to wrażenie sekciarskiej tajności jedynie pogłębia; liczna rodzina – wybornie, ale o życiu prywatnym kandydat republikanów także nie lubi rozmawiać, zaś specjaliści od PR przesadzili z lukrowaniem najbliższych Romneya, stwarzając wizerunek ludzi ściągniętych z kiczowatego obrazka.
Listę tych „wadliwych zalet” można kontynuować: zdolność do politycznych kompromisów, której dowiódł jako gubernator Massachusetts – wspaniale, ale nie w wyborach, w których trzeba przekonać do siebie zwolenników Tea Party; centrowe stanowisko w kwestiach obyczajowych i imigracyjnych – jak wyżej; ogromy majątek – fantastycznie, ale nie w dobie kryzysu itp. itd.
Gdybyśmy cofnęli się w czasie do roku 1998 albo nawet do roku 1994, Mitt Romney byłby kandydatem idealnym. Dziś, po wciąż pamiętanej ośmioletnim blamażu administracji Busha, po radykalizacji „dołów” Partii Republikańskiej, po kompromitacji sektora bankowego, po dwóch katastrofalnych wojnach na Bliskim Wschodzie, po postępującym spadku znaczenia geopolitycznego Rosji kosztem Chin (patrz tutaj), wreszcie po wyborze na prezydenta Stanów Zjednoczonych czarnego polityka szanse Romneya na prezydenturę są nikłe – nawet jeśli to „naprawdę miły gość”.
*Łukasz Pawłowski, z wykształcenia psycholog i socjolog, doktorant w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 190 (35/2012) z 28 sierpnia 2012 r.