Jacek Wakar
Bogusław Linda – powrót nieobecnego?
W ostatnim tygodniku „Wprost” (numer 35 z 27 sierpnia) czytam rozmowę z Bogusławem Lindą. Wywiad nienadzwyczajny, ale sam fakt, że się ukazał, można uznać za wydarzenie. Aktor znany jest bowiem z pogardliwego stosunku do mediów, nienawidzi o sobie opowiadać, a kiedy już się na to zdecyduje, nawet to nie gwarantuje ostatecznego sukcesu. Pamiętam, że w dodatku „Kultura” do „Dziennika” mieliśmy kiedyś już gotową rozmowę z Lindą. Autoryzacja doprowadziła do tego, że nigdy nie ukazał się w druku.
Rozmowa z „Wprost” ugruntowuje wizerunek Lindy jako cynika, który aktorstwo traktuje wyłącznie jako zawód, co do reguł (czy też ich braku) panujących w filmowym światku nie ma żadnych złudzeń, od swojego w nim funkcjonowania niczego poza przyzwoitymi pieniędzmi nie oczekuje. Znamy to doskonale nawet z nielicznych publicznych wystąpień artysty. Z tej ostatniej zapamiętam przede wszystkim anegdotę o tym, jak na plan serialu „Ratownicy” umiejscowiony w górach Linda przyleciał helikopterem. Przyleciał, zagrał i odleciał. Efektowne, ale jak na wywiad z tej miary artystą to trochę mało. Dlatego marzy mi się od lat, aby Bogusław Linda zrzucił wreszcie, albo uchylił chociaż odrobinę, wszystkie swoje maski i zdecydował się opowiedzieć komukolwiek o tym, co myśli o kinie, o Polsce, o świecie. To byłoby – mam w tej sprawie absolutną pewność – fascynujące. I mam też niemal absolutną pewność, że na podobną, nawet kontrolowaną, szczerość aktor nigdy się nie zdecyduje. Być może zresztą nie byłoby i tej rozmowy, gdyby nie zbliżająca się emisja „Paradoksu” w TVP i narzucone z góry obowiązki związane z jego promocją. „Paradoks” to jest serial, Linda gra w nim starego, zmęczonego komisarza policji. Reżyserują Greg Zgliński i Borys Lankosz, Linda opowiada, że powstaje „w miarę ambitne kino”. I trudno mu nie wierzyć. Być może będziemy mieli wreszcie polski serial na miarę „Gliny” Władysława Pasikowskiego.
Czekam na „Paradoks” z wielkimi nadziejami, ale nie mam złudzeń, że nawet trzynaście odcinków z Lindą w roli głównej, ani też szykowany przez Polsat kolejny serial „Kasyno”, w którym ma zagrać, nie spowodują, że poczuję się nasycony jego obecnością. Zaglądam do filmografii artysty i znów nie mogę uwierzyć w to, o czym przecież wiedziałem. Ostatnie dziesięć lat Lindy znaczone są takimi tytułami, jak „Czas surferów”, „Haker”, „Trzy minuty. 21.37”, „Randka w ciemno”, „Bitwa warszawska 1920”, „Sztos 2”. Same wybitne filmy, nieprawdaż? Do tego jeszcze seriale, jakby dla niego pisane. „Dziki”, „Prawo miasta”, „I kto tu rządzi”. Ja wiem, że Linda ma opinię trudnego we współpracy, dlatego lepiej nie podejmować rękawicy. Wiem, że stawia żądania finansowe. Tyle że przytoczone wyżej zestawienie tytułów wygląda niczym dowód w sprawie. Dlaczego polskie kino, nasi reżyserzy, od ponad dekady nie znajdują jakiegokolwiek pomysłu na jedną z najbardziej wyrazistych ekranowych twarzy, nawet jeżeli sam zainteresowany nie ułatwia im zadania? Może dlatego, że tak jest wygodniej, po co się zbytnio męczyć, po co samemu sobie podwyższać poprzeczkę.
Litanię nieobecnych na ekranie, a znaczących artystów można zresztą ciągnąć bardzo długo. Ograniczanie obsad do trzydziestu dajmy na to najbardziej rozpoznawalnych dziś nazwisk jest niczym więcej niż niechęcią do prawdziwych wyzwań i poszukiwań, zwykłym intelektualnym lenistwem, grzechem zaniechania trudnym do wytłumaczenia. Szybko dorzucam jeszcze jednego artystę, który nie zrobił niczego na wielkim ekranie od „Pornografii” Jana Jakuba Kolskiego z roku 2003 (potem było jeszcze „Inland Empire” Lyncha, ale to nie do końca polski film…). Krzysztof Majchrzak. Naprawdę nie ma w tym dla nikogo straty, że go nie ma?
* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.
„Kultura Liberalna” nr 190 (35/2012) z 28 sierpnia 2012 r.