Rafał Woś
Mój przyjaciel FJR
Mam sekretnego przyjaciela. Jest starym (rocznik 1931) niemieckim Żydem, bon vivantem i zdeklarowanym biseksualistą. W ciągu ostatnich dwóch lat wiele się od niego nauczyłem, wiele się przy nim uśmiałem, nieraz też bardzo mi pomógł. Nazywa się Fritz J. Raddatz. A nasza przyjaźń polega na tym, że jego „Dziennik 1982-2001” leży od wielu miesięcy przy moim łóżku. Czytam powoli, smakuję jak dobre wino i martwię się, co ja zrobię gdy wreszcie je skończę.
Wydane jesienią 2010 roku książka narobiły w Niemczech sporo szumu. Nic dziwnego, bo są jak słynne „Dzienniki” Goncourtów (po polsku niestety okrojone z co lepszych kawałków), w których obaj niespełnieni literacko bracia (a pod koniec już tylko jeden) nie szczędzili nikogo i niczego opisując jak naprawdę żył paryski monde drugiej połowy XIX wieku. Raddatz zrobił podobnie. A miał co opisywać, bo najpierw jako wiceszef wydawnictwa Rowohlta, a potem kierownik działu kultury w tygodniku „Die Zeit” był w samym centrum literacko-publicystycznej śmietanki późnego RFN. Kumplował się więc mocno z Günterem Grassem, wdowa po Kurcie Tucholskym była mu niemal przybraną matką, odbił żonę wielkiego twórcy potęgi „Spiegela” Rudolfa Augsteina, a na liście jego seksualnych podbojów był na przykład słynny tancerz Rudolf Nuriejew oraz poeta Allen Ginsberg (tak przynajmniej twierdzi sam autor).
Gdy poznajemy Raddatza jest u szczytu powodzenia i frustracji. Siedzi na jednym z najlepiej opłacanych stołków w niemieckim dziennikarstwie, łaszą się do niego młodsi i starzy literaci chcący dzięki publikacji w „Die Zeit” zaświecić na niemieckim firmamencie. Ale Raddatz jest nieszczęśliwy. Wkurzają go wszyscy i wszystko wokół. Najbardziej jego szefowa pierwsza dama niemieckiego dziennikarstwa Marion Donhoff. Uważa ją za zimną i nieszczerą intrygantkę (Lady Macbeth) i to na dodatek kompletnie bez klasy („zaprosiła nas na wieczór do domu i podała… kanapki”). Podobnego zdania jest Raddatz o Helmucie Schmidtcie (Raddatz nazywa go porucznikiem Schmidtem, bo ten późniejszy socjaldemokrata służył w czasie wojny jako oficer Wehrmachtu), który po tym jak przestał być kanclerzem został dokooptowany do szefostwa „Zeita”. Wspomina na przykład jak Schmidt złożył kurtuazyjną wizytę w dziale Raddatza i wygłosił (jak to polityk) krótkie przemówienie o znaczeniu dziennikarstwa kulturalnego. Miał wówczas powiedzieć, że jego rolą jest pisanie nie tylko o autorach poczytnych, ale również otwieranie czytelnika na nowych mniej znanych autorów takich jak… Kafka albo Brecht. Po czym wychodząc rzucił, że dobrze by było, gdyby do jutra dziennikarze uprzątnęli papiery na swoich biurkach, bo to przecież porządna redakcja. Nie mówiąc już o przyjacielu Grassie, który cały czas mówi tylko o sobie nie dając Raddatzowi dojść do głosu.
Żółć wylewa się z Raddatza nieprzypadkowo. On chce nie tylko pisać o literaturze. On sam chce literaturę robić. Wykorzystując swoje kontakty wydaje nawet trzy powieści, ale nie odnosi nimi sukcesu. Jego książki bardziej podobają się we Francji, co daje Raddatzowi asumpt do uderzenia w typowe dla niemieckich intelektualistów tony: „ach, jak byłbym szczęśliwy będąc Francuzem. W Paryżu czuję się jak w wodzie, nie to co w tym prowincjonalnym Hamburgu”. Doskwiera mu też jego homoseksualizm, który w połączeniu z estetyzmem daje prosty przepis na melancholię. Raddatz poznaje na wakacjach jakiegoś młodego gentlemana (miłosne eskapady nie nastręczają mu większej trudności) i chce z nim iść do łóżka, ale w ostatniej chwili odkrywa, że delikwent nosi brzydkie buty z taniej podróbki skóry. W jednej chwili cały czar erosa pryska jak bańka mydlana.
Inną obsesją Raddatza jest to, że zaraz zostanie… zwolniony („hrabina Donhoff vel. Lady Macbeth mnie przecież nienawidzi”). I kracze o tym tak długo aż wreszcie przepowiednia się spełnia. W 1985 roku Raddatz publikuje mały tekścik o Goethem i cytuje w nim inny tekst. Nie zauważa jednak, że cytowany fragment był pastiszem w którym Goethe idzie na dworzec we Frankfurcie. Po publikacji robi się z tego skandal. Bo konkurencja wytyka „Zeitowi”, że jej czołowy publicysta nie zna historii. Przecież Goethe nie mógł iść na pociąg we Frankfurcie. Bo za jego czasów nie było tam jeszcze… dworca. Raddatz zostaje zdegradowany na (całkiem intratne, ale pozbawione poprzedniej władzy) stanowisko autora. I przeżywa straszliwie swoją towarzyską degradację, bo łasi się do niego coraz mniej literatów (z których wielu uważał za swoich przyjaciół). Raddatz – jak każdy melancholik – jest oczywiście potwornym hipochondrykiem. Po raz pierwszy umiera na stronie trzeciej, potem pytania „czy to już mój koniec” pojawiają się z coraz wyższą częstotliwością.
Na okładce „Dzienników” wpływowy wydawca FAZ Frank Schirrmacher (który akurat w tej książce wypada bardzo dobrze) napisał, że to najlepsza niemiecka powojenna powieść społeczna. I jest w tym sądzie wiele prawdy. Świat opisany przez Raddatza naprawdę żyje: śmieszy, dziwi, zastanawia, a nawet uspokaja. Ktoż z nas nie ma na pieńku ze swoimi przełożonymi i nie uważa czasem całego świata za kompletnych idiotów, a siebie za wielką, ale niedocenioną gwiazdę? Nie ma też drugiej takiej okazji do zajrzenia za kulisy późnego zachodnioniemieckiego i wczesnego pozjednoczeniowego mondu intelektualno-literackiego. Pewnie nikt tego nigdy po polsku nie wyda. Ale kto tylko językiem niemieckim włada i trochę się sąsiadem interesuje takiej gratki przegapić nie powinien.
* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Choć (według Hłaski) „Niemcy to temat co najwyżej dla ślusarza”, pisze o Niemczech często i chętnie. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej.
„Kultura Liberalna” nr 192 (37/2012) z 11 września 2012 r.