Łukasz Pawłowski
Komu skacze po konwencji?
Choć wśród Amerykanów popierających Baracka Obamę próżno szukać entuzjazmu sprzed czterech lat, a sondaże przez wiele tygodni dawały prezydentowi jedynie niewielką przewagę nad kandydatem Partii Republikańskiej, to wciąż on ma większe szanse na wygraną w listopadowych wyborach. Obama prowadzi w najważniejszych dla wyniku wyborów stanach, mimo malejących środków na kampanię lepiej wypada w mediach i na spotkaniach z wyborcami, a co najważniejsze ma pełne poparcie swojej partii. Wszystkie te mocne strony było doskonale widać podczas konwencji Partii Demokratycznej w Charlotte. Po tym wydarzeniu sondażowa przewaga prezydenta nad drugim pretendentem wzrosła z 1 do 7 proc.
Mylące sondaże
Sondaże popularności w wypadku amerykańskich wyborów bywają jednak mylące i nie należy przywiązywać nadmiernej wagi do nawet kilkuprocentowych zmian. Pamiętajmy, że gdyby wyboru amerykańskiego prezydenta dokonali jeszcze dwa tygodnie temu respondenci Instytutu Gallupa – najbardziej znanego ośrodka badań opinii w Stanach – obecny wyścig byłby najbardziej zaciętym od czasów słynnego zwycięstwa George’a Busha nad Alem Gore’em w 2000 roku, kiedy to Bush przewagą kilkuset tysięcy głosów zwyciężył na Florydzie i tym samym wygrał całe wybory. W maju przewaga Obamy nad Romneyem wynosiła kilka procent, potem na wiele tygodni stopniała do jednego, a w niektórych sondażach to kandydat republikanów pokonywał obecnego prezydenta. Takie zmiany to bez wątpienia ważny sygnał dla obu sztabów, ale wbrew pozorom i mimo wszelkich zawirowań sytuacja Obamy nie była nigdy bardzo zła, ponieważ w amerykańskich wyborach ważna jest nie tylko bezwzględna liczba otrzymanych głosów, ale także ich rozkład.
Inaczej niż choćby w Polsce Amerykanie nie oddają głosu na prezydenta bezpośrednio, ale za pośrednictwem wybieranych powszechnie 538 elektorów, którzy następnie udzielają poparcia temu lub innemu kandydatowi. System ten – wprowadzony przez konstytucję w 1787 roku – miał w intencji jego twórców prowadzić do bardziej przemyślanych wyborów politycznych. Wierzono, że w odróżnieniu od masowego wyborcy, często kierującego się emocjami i łasego na populistyczne hasła, kolegium elektorów w drodze racjonalnej debaty prowadzonej w mniejszym gronie zawsze podejmie lepszą decyzję. Dziś jednak wybór elektorów jest jedynie formalnością – ich preferencje są znane wcześniej, a zwycięski kandydat w danym stanie otrzymuje wszystkie głosy elektorskie. Każdemu ze stanów przysługuje inna ich liczba, w każdym kandydaci demokratów i republikanów mają także inne szanse na zwycięstwo – triumf Obamy w Teksasie lub Luizjanie jest równie mało prawdopodobny co sukces Romneya w Nowym Jorku lub Kalifornii. W tej sytuacji cała uwaga kandydatów skupia się na swinging states, a więc tych, które obie partie mogą przeciągnąć na swoją stronę. Nieprzypadkowo niedawna konwencja Partii Republikańskiej odbyła się na Florydzie, a Partii Demokratycznej w Północnej Karolinie – w żadnym z tych stanów wynik wyborów nie jest jeszcze przesądzony.
Jeśli więc zamiast patrzeć na procentowe poparcie dla obu kandydatów, spojrzymy na jego rozkład, pozycja Obamy okaże się znacznie lepsza. Jak na razie to demokraci są bliżsi zebrania 270 głosów potrzebnych do zwycięstwa. Para Obama-Biden może liczyć na głosy 221 głosów elektorskich, podczas gdy Romney i Ryan jedynie na 191. Oczywiście w ciągu kilku następnych tygodni wszystko to może się zmienić, tym bardziej że od trzech miesięcy Romney systematycznie zbiera na kampanię więcej pieniędzy niż Obama – tylko w lipcu do kandydata republikanów trafiło okrągłe 100 milionów dolarów, podczas gdy demokraci otrzymali „jedynie” 75 milionów. Różnica ta z pewnością doda republikańskiej kampanii medialnej nowych sił.
Obama wyobrażony
Kłopot w tym, że więcej Romneya w mediach niekoniecznie musi się przełożyć na większe poparcie. Kandydat republikanów wypada przed kamerami i publicznością o wiele gorzej od swego przeciwnika. Brak mu charyzmy, mówi bez polotu, nie potrafi wyczuć nastroju odbiorców, nie mówiąc już o nawiązaniu z nim bliskiej więzi. Wszystkie te słabości widać było doskonale podczas konwencji Partii Republikańskiej w Tampa. Wystąpienie Romneya zostało przyjęte z obyczajną dozą owacji, ale daleko było mu do wzbudzenia takiego entuzjazmu, jaki tydzień później wywoływał Obama w Charlotte.
To właśnie medialna słabość Romneya połączona z jego niezbyt odpowiadającymi republikańskiemu wyborcy cechami (pisaliśmy już o tym na łamach „KL”) sprawiają, że jak dotychczas głównym bohaterem republikańskiej kampanii jest nie on sam, ale właśnie prezydent, co również było doskonale widoczne podczas partyjnej konwencji w Tampa. W każdym przemówieniu przeciwko Obamie podnoszono zarzuty tak poważne, że aż niedorzeczne. Prezydenta oskarżono m.in. o rozłożenie gospodarki na łopatki, podkopanie pozycji kraju na arenie międzynarodowej, zniszczenie amerykańskiego stylu życia oraz… wprowadzanie w Stanach socjalizmu – w oczach wielu republikanów tożsamego z komunizmem i nazizmem. Szczytem tej strategii było wystąpienie Clinta Eastwooda, który przez dziesięć minut prowadził na scenie monolog z pustym krzesłem, a dokładniej siedzącym na nim niewidzialnym Barackiem Obamą. Aktor tak zagalopował się w swych oskarżeniach, że zarzucił Obamie poparcie dla wojny w Afganistanie, jakby zapominając, iż wypowiedział ją w 2001 roku republikanin George W. Bush. Sympatyzujący z demokratami komik Jon Stewart stwierdził po fakcie, że cała konwencja republikanów przypominała wystąpienie Eastwooda – zamiast rzeczowej dyskusji o słabościach rzeczywistego Obamy prelegenci dyskutowali z Obamą jako wyobrażonym, lewackim potworem, którego widzą tylko oni sami.
Paradoksalnie przyjęcie tak agresywnej postawy przez republikanów ułatwia zadanie demokratom, ponieważ swoich przeciwników mogą przedstawiać jako zaślepionych nienawiścią pieniaczy, ponad interes państwa przedkładających sukces partyjny. Zrobił tak między innymi Bill Clinton, który na konwencji Partii Demokratycznej zachwalał Obamę przede wszystkim jako człowieka zdolnego do kompromisów i szanującego przeciwników politycznych. „W swojej administracji zatrudnił ludzi, którzy podczas prawyborów [w 2008 roku – przyp. red.] popierali Hilary przeciw niemu. Tam do diabła, zatrudnił nawet Hilary!” – mówił Clinton, dodając, że tylko Obama jest w stanie skłonić przedstawicieli obu partii do wspólnej pracy nad wyjściem z kryzysu gospodarczego. Słowa byłego prezydenta, który niemal 12 lat po opuszczeniu Białego Domu jest jednym najpopularniejszych polityków w Stanach, mogą paść na podatny grunt. Amerykanie są wyraźnie zmęczeni międzypartyjną wojną, co przejawia się rekordowo niską akceptacją dla pracy Kongresu: jedynie 13 proc. obywateli uważa ją za satysfakcjonującą. Spychanie winy za ten stan rzeczy na republikanów będzie tym łatwiejsze, im bardziej negatywny charakter przybierze ich kampania.
Coś pozytywnego?
Czy zatem republikańscy sztabowcy zdecydują się na zmianę strategii i zamiast zniechęcać Amerykanów do Obamy postarają się przekonać ich do Romneya? Do zasadniczego zwrotu raczej nie dojdzie, nie tylko ze względu na wspomniane już kłopotliwe atuty pretendenta, na których nie sposób oprzeć kampanii. Równie wielkim problemem jest co najwyżej letnie poparcie dla tego kandydata w łonie jego własnego ugrupowania. Jeszcze podczas republikańskich prawyborów przedstawiciele radykalnego skrzydła partii zarzucali byłemu gubernatorowi Massachusetts nazbyt lewicowe poglądy w kwestiach obyczajowych i gospodarczych. Takie gwiazdy prawicowej publicystyki jak radiowiec Rush Limbaugh czy politolog Charles Krauthammer oskarżały Romneya o farbowaną prawicowość i otwarcie mówiły, że jego wybór byłby złą decyzją. Aby uwiarygodnić się w ich oczach, Romney kandydatem na wiceprezydenta mianował kongresmana Paula Ryana – zwolennika drastycznego ograniczenia wydatków socjalnych i radykalnego konserwatystę w sprawach obyczajowych. W rezultacie zdyskredytował jednak własne osiągnięcia (np. reformę poszerzającą dostęp do opieki zdrowotnej w stanie Massachusetts podobną do tej, którą następnie w całym kraju przeprowadził prezydent Obama), a w oczach prawicowych radykałów wiarygodności i tak nie zyskał.
W całej Partii Republikańskiej próżno dziś szukać zadeklarowanych zwolenników Romneya. Nawet w przemówieniach wygłaszanych na partyjnej konwencji – mającej nadać impet całej kampanii – postać kandydata rzadko kiedy zajmowała centralne miejsce. Podczas otwierającego konwencję wystąpienia Chrisa Christie, gubernatora stanu New Jersey, Romney został wspomniany dopiero w 17. minucie. Szesnaście poprzednich gubernator poświęcił na krytykę Obamy i… omówienie własnych osiągnięć. Jak pracowicie wyliczyli dziennikarze „The New York Times”, w czasie całej republikańskiej konwencji nazwisko Romneya wypowiedziano 299 razy, zaś nazwisko Obama w czasie konwencji demokratów padało ze sceny 664 razy. Ta różnica to tylko jeden ze wskaźników odmiennej pozycji obu polityków w ich ugrupowaniach.
W 1995 roku, jeszcze jako lider opozycji, Tony Blair tak wyjaśnił różnicę między sobą, a ówczesnym premierem Johnem Majorem: „Pan podąża za swoją partią, ja moją prowadzę”. Gdyby nie fakt, że Obama z pewnością nie chce być w żadnym stopniu utożsamiany z Blairem, na jednej z debat przed listopadowymi wyborami mógłby Romneyowi powiedzieć dokładnie to samo.
* Łukasz Pawłowski, psycholog, socjolog, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 192 (37/2012) z 11 września 2012 r.