Piotr Kieżun
Lekcja pisania z Breivikiem. Przypadek Richarda Milleta
Wyścig po nagrody literackie to nie tylko zmagania pisarzy, to również – a może przede wszystkim – zmagania wydawców. O nagrodzonym autorze się mówi, nagrodzonego autora się czyta, książki nagrodzonego autora się kupuje. Krótko mówiąc, nagrodzony autor to dla wydawnictwa złoty interes.
We Francji najważniejszą nagrodą są Goncourtowie, a oficyną, która zdobyła najwięcej laurów – Gallimard. W blisko stuletniej historii Prix Goncourt autorzy tego wydawnictwa sięgali po nagrodę trzydzieści siedem razy, daleko w tyle zostawiając Grasseta (17) i Albina Michela (10). Żeby jednak mieć w swojej literackiej stajni prawdziwego faworyta, trzeba go najpierw znaleźć. Swoje dwa ostatnie sukcesy Gallimard jako firma zawdzięcza w zasadzie jednej osobie – Richardowi Milletowi. To on, zasiadając w prestiżowym komitecie lektorów, rekomendował do publikacji „Łaskawe” Littella (książka nagrodzona w 2006 roku) i „L’Art français de la guerre” Alexisa Jenni (powieść nagrodzona w ostatniej edycji). Antoine Gallimard, szef wydawnictwa, mógłby być dumny ze swojego lektora. Mógłby, gdyby nie ostatnie wydarzenie, które poruszyło niemal cały francuski światek literacki.
Millet książki pisze
O co poszło i jaką rolę odegrał w całej aferze Richard Millet? Odpowiedź na to pytanie wiąże się ściśle z pozaredakcyjną działalnością Milleta. Oprócz pracy u Gallimarda jest on bowiem również autorem poczytnych książek. Jego powieści, wydawane od początku lat 80., nawiązują stylistycznie do tradycyjnych form prozatorskich. Często ich akcja rozgrywa się w fikcyjnej miejscowości Siom, której rzeczywistym odpowiednikiem jest rodzinne miasto pisarza – Viam. Millet kreśli w nich trudne życie mieszkańców francuskiej prowincji na tle historii XX wieku, stawiając jednocześnie pytania o zło, granice pożądania i cierpienie, którego doświadczają jego bohaterowie.
Jednak znacznie ciekawsze w kontekście ostatnich wydarzeń są inne, publicystyczne dzieła Milleta, odsłaniają bowiem jego literackie gusta i polityczne poglądy. W 2005 roku wydał on krótką książeczkę pod znaczącym tytułem „Le Dernier Écrivain” (Ostatni Pisarz), krytykując w niej upadek francuskiej sztuki powieściowej oraz wzrost znaczenia takich poślednich gatunków jak kryminał, science-fiction czy fantasy. W opublikowanym dwa lata później „Désenchantement de la littérature” (Odczarowaniu literatury) do powyższych zarzutów dodał jeszcze porzucenie przez pisarzy wątków religijnych i nie omieszkał przypomnieć, że Francja nie może zapominać o swoich chrześcijańskich korzeniach.
Już to wystarczyło, by Millet skupił na sobie krytykę większej części środowiska literackiego. Temperaturę podwyższały dodatkowo kolejne książki Milleta, których tytuły same za siebie mówią o emocjonalnym zaangażowaniu autora: „Piekło powieści”, „Hańba”, „Argumenty współczesnej rozpaczy” czy jeden z ostatnich tekstów „Antyrasizm jako literacki terror” (w tym przypadku autor odwołał się również do retoryki antyimigracyjnej i antymultikulturowej). Do tego Millet wielokrotnie negatywnie wypowiadał się o islamie, jako religii, która nigdy nie będzie składnikiem europejskiej tożsamości.
Literacki wymiar zabójstwa
Wyraźny konserwatyzm Milleta nie jest we Francji czymś niezwykłym. Dyskusja o francuskiej kulturze, upadku literatury, miejscu islamu, problemach z rosnącą liczbą imigrantów i pułapkach multikulturalizmu jest domeną nie tylko prawicowych radykałów. O paradoksach wielokulturowości można jednak dyskutować, jak Alain Finkielkraut, który pisał o nich już w 1987 roku w „Porażce myślenia”, a można jak Jean-Marie Le Pen. Od pewnego czasu Milleta wypada zaliczyć do tego drugiego obozu, o czym najlepiej świadczy wydany całkiem niedawno krótki, osiemnastostronicowy pamflet, opatrzony wiele mówiącym tytułem „Éloge littéraire d’Anders Breivik” (Literacka pochwała Andersa Breivika).
Millet ogłasza w nim z mocą, że zamach przeprowadzony przez Breivika, którego czyn sam w sobie potępia, posiada jednak „formalną doskonałość” i swego rodzaju „wymiar literacki”. Dalej jest już tylko mocniej. Breivik, mordujący w Oslo oraz na wyspie Utoya 77 osób, jest według Milleta „rozpaczliwym, pozbawionym nadziei znakiem, że Europa ignoruje spustoszenia, jakie poczynił multukulturalizm”. Ponadto „Breivik jest z pewnością tym, na co zasłużyła Norwegia i co czeka nasze społeczeństwo, które nie przestaje się samo oślepiać po to, by łatwiej dać się unicestwić”.
Premier się dziwi
Po opublikowaniu tych słów we francuskiej prasie zawrzało, tym bardziej, że pamflet Milleta ukazał się na parę dni przed wydaniem wyroku na Breivika. Zamieszkały obecnie w Paryżu znany marokański pisarz Tahar Ben Jelloun stwierdził wprost, że Millet „zwariował”, noblista Jean-Marie Le Clézio podkreślił, że wypowiedź lektora Gallimarda jest aktem politycznym wymierzonym wprost w fundamenty francuskiej demokracji, a powieściopisarka Annie Ernaux ze smutkiem odnotowała, że nie czytała podobnych elukubracji u żadnego ze współczesnych pisarzy; takie teksty zdarzały się wcześniej, w latach 30. Do sprawy odniósł się nawet premier, Jean-Marc Ayraut (dyplomatyczne „Jestem zdumiony”) i oczywiście sam Antoine Gallimard, który po początkowych próbach obrony swojego lektora ostatecznie go zdymisjonował.
Oczywiście dyskusja wokół Milleta toczyła się wokół dwóch stałych tematów: granic wolności słowa (w tym wypadku według większości dyskutantów przekroczonych) oraz rozróżnienia na dobrego pisarza, względnie edytora, i głupiego, nieodpowiedzialnego pamflecisty. Sedno sprawy, sprawy Milleta, leży jednak gdzie indziej. To, co uderza w jego tekście, to nie tyle pochwała zbrodni. Akurat takie wyskoki literatom nie raz się zdarzały. Wystarczy przypomnieć Lautréamonta i Baudelaire’a, a także surrealistów, którzy zaangażowali się w obronę Violette Nozière oraz ustami Bretona ogłosili, że najprostszym aktem surrealistycznym jest strzelać za pomocą rewolweru do tłumu. Nie chodzi również o graniczącą z obsesją niechęć do wszystkiego, co obce i nieeuropejskie. Na nieszczęście taka postawa jest bardziej powszechna, niż się wydaje.
Pisarz w zastępstwie
Największym zaskoczeniem jest fakt, że Millet, pisarz, edytor i wieloletni wykładowca, powiązał czyn Breivika nie tylko z zagrożeniem multikulturalizmem, ale również z kryzysem literatury, tworząc w ten sposób przedziwny pojęciowy amalgamat. W eseju poprzedzającym pamflet i umieszczonym w tym samym tomie, Millet zauważył, że „szukanie związku między literaturą i imigracją może wydawać się bezzasadne, jednak w rzeczywistości związek ten jest kluczowy i skutkuje tożsamościowym zamętem”. Innymi słowy, imigracja, a więc zalew obcych kultur, powoduje, że literatura europejska umiera. Dodatkowo propagowana w Europie ideologia multikultularizmu sprawia, że wszystko, co w owej literaturze się pojawia, jest płaskie, nijakie, bez wyrazu i podobne do siebie, czyli politycznie poprawne. Na tym tle czyn Breivika nabiera według Milleta innego znaczenia. Staje się prawdziwym literackim dziełem, sam Breivik zaś – „pisarzem w zastępstwie”.
A przecież w tak postawionej kwestii od razu natrafiamy na prosty paradoks. To prawda, że czyn Breivika jest czymś absolutnie wyrazistym i niecodziennym, w pewnym sensie – wyjątkowym. Jednak tylko jako akt terroru. Jako „literackie dzieło” pozostaje on pustym słowem, przygotowanym bez gustu i smaku przedstawieniem, spektaklem w pop-kulturowych strojach, płaską, medialnie spreparowaną „opowieścią”, w której – wbrew intencjom Milleta – ginie bezpowrotnie różnorodność świata i trudna, wyróżniająca prawdziwą literaturę, umiejętność niedopowiedzeń.
* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.
„Kultura Liberalna” nr 192 (37/2012) z 11 września 2012 r.