Jan Tokarski
Ameryka na podsłuchu
W najnowszym numerze „The American Interest” Francis Fukuyama opisuje napięcia społeczne we współczesnej Ameryce, biorąc za punkt wyjścia… serial telewizyjny. Ale nie byle jaki. Chodzi bowiem o wyprodukowany przez telewizję HBO przed kilku laty „The Wire” (czyli „Podsłuch” – zgodnie z polską manierą tłumaczenia tytułów zagranicznych znany u nas pod tytułem „Prawo ulicy”). Serial ten, stworzony przez byłego policjanta, pisze Fukuyama, „w ostatnich latach otoczony został czymś na kształt kultu, a także zyskał niespotykany dla tego typu produkcji respekt wśród intelektualistów. Obejmując łącznie około sześćdziesięciu odcinków, nadawany od 2002 do 2008 roku «The Wire» jest teraz przedmiotem rozlicznych kursów zarówno na wydziałach socjologii, jak i w szkołach filmowych w całym kraju” (F. Fukuyama, „Down to the Wire”, American Interest, September/October 2012).
Skąd takie zainteresowanie? Z pozoru mamy tu przecież do czynienia z jeszcze jedną opowiastką o policjantach i złodziejach, a jedyną odmiennością jest to, że zamiast na ulicach L.A. czy Nowego Jorku akcja toczy się w Baltimore. Nic bardziej mylnego jednak. W tradycyjnym filmie czy serialu sensacyjnym w momencie, gdy strzegący porządku publicznego funkcjonariusze znajdują w przywiezionym statkiem kontenerze zwłoki kilkunastu kobiet [1], akcja rusza od razu z kopyta. Strzelaniny, pościgi, przesłuchania i bijatyki następują po sobie z zawrotną szybkością – czasami widzowi trudno nadążyć za tym, co się dzieje. A w „The Wire”? Tam przez kilka dobrych odcinków trwa przepychanka między strażą przybrzeżną a policyjnym wydziałem zabójstw o to, kto zajmie się całą sprawą. I, oczywiście, celem tej po mistrzowsku zobrazowanej „rywalizacji” jest dla obydwu jej uczestników przerzucenie odpowiedzialności za nierozpoczęte jeszcze śledztwo na drugą stronę. Dlaczego? Bo szefowie rozliczani są ze statystyk i nikt nie chce wziąć na swoje barki sprawy kilkunastu uduszonych w ciasnym kontenerze i przywiezionych do USA w wiadomym celu kobiet. Szanse na doprowadzenie tego typu śledztwa do szczęśliwego finału są przecież znikome (brak świadków, brak podejrzanych, motyw, którego nie daje się przypisać żadnej konkretnej osobie). Natomiast konsekwencje dla statystyk (czyli dla ocen rocznych policyjnych szefów, a w dalszym rzucie – dla podwyżek ich pensji oraz budżetów, jakimi dysponowały będą podległe im zespoły) będą z pewnością poważne. Trzeba więc zrobić wszystko, żeby niewygodną sprawą zajęła się ta druga strona. Czy widzieli Państwo jakikolwiek film sensacyjny, w którym ta porażająca w swej prostocie i autentyczności reguła ludzkiego działania byłaby samą osią toczącej się akcji?
Co ważniejsze jednak w „The Wire” nie chodzi o żadne nadęte moralizowanie. Autorzy serialu nie krzyczą: „Ameryko! Zobacz, jaka jesteś zepsuta!”. Jest dokładnie odwrotnie. Tu nie ma łatwych odpowiedzi ani czarno-białych podziałów wśród postaci. Gliniarze nie są do końca dobrzy, gangsterzy nie są całkiem źli. Rozumiemy ich dylematy; czujemy presję, pod którą się znajdują; widzimy, jak często są jedynie pacynkami w rękach Jej Wysokości Sytuacji. Bardzo pomaga w tym wyśmienite aktorstwo, i to zarówno na pierwszym, jak i drugim planie. Bryluje uroczo-obleśny Dominic Wade jako główny (chyba, bo to wcale nie takie oczywiste) bohater całej serii, gotów poświęcić dla doprowadzenia sprawy do końca niemal wszystko detektyw Jimmy McNulty. Znakomity jest Clarke Peters jako policyjny mistrz analizy Lester Freamon, a także Jim True-Frost grający młodego funkcjonariusza Rolanda „Preza” Przybylewskiego – postać jednocześnie nieśmiałą i na swój sposób nieobliczalną, budzącą nasz niepokój i autentyczną sympatię. Katalog „czarnych” charakterów również jest bardzo szeroki: od zawsze zachowującego zimną krew „Stringer” Bella (świetny Idris Elba), przez „dobrego” zabijakę imieniem Omar (niewiele gorszy Michael K. Williams), a skończywszy na przerażającej swoim piskliwo-chrypliwym głosem młodziutkiej zabójczyni (co ja mówię: to istny rzeźnik!) działającej pod ksywką „Snoop” (genialna trzecioplanowa rola Felicii Pearson).
Nic więc dziwnego, że – jak pisze Fukuyama – analizowaniem „The Wire” zajmują się zarówno wykładowcy socjologii, jak i filmowcy. Bo to jednocześnie znakomita analiza stosunków społecznych, jakie panują we współczesnej Ameryce, i kawał porządnego kina. Nie waham się powiedzieć – wielkiego.
[1] Tak dzieje się na przykład w drugiej serii „The Wire”.
* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.
„Kultura Liberalna” nr 193 (39/2012) z 18 września 2012 r.