Jacek Wakar

Madame Gombrowicz

Poniedziałek upłynął pod znakiem rozmowy z Ritą Gombrowicz, przeprowadziłem ją w radiowym Studiu Szpilmana. Rzecz transmitowała Dwójka, która ją także wespół z Festiwalem Warszawska Jesień zorganizowała. Rita Gombrowicz bywa w Polsce w miarę regularnie, co nie znaczy często. A nader rzadko daje się ją namówić na publiczne rozmowy. Tym razem się udało.

Nie zamierzam, rzecz jasna, wpadać w młodzieńczą ekstazę, że oto poprzez żonę udało mi się – jakoś, na mgnienie chwili – dotknąć samego Gombrowicza albo przynajmniej pamięci o nim, wcielonej w 77-letnią dziś Kanadyjkę z Montrealu. Kobietom nie wypomina się wieku, ale wspominam o tym świadomie, aby dać wyraz zachwytowi. Zerknijcie Państwo na zdjęcia pani Gombrowicz – tak to ona! Dodajcie do tego absolutną przenikliwość myśli, jasność formułowania opinii, zaprawione ironią poczucie humoru. Kontakt z Ritą Gombrowicz oznacza obcowanie z rzadką dziś klasą. Na co dzień rzadko doświadczamy takich przyjemności. Zatem nawet milczenie w takim towarzystwie byłoby frajdą, a co dopiero żywa wymiana myśli. Tym bardziej, że nawet jeśli pani Gombrowicz opowiada o swoim mężu od z górą czterdziestu lat i siłą rzeczy musi powtarzać te same historie, nawet przez moment nie czuje się znudzenia. Powiedziała kiedyś, że nie mówi po polsku, za to mówi Gombrowiczem. W owym Szpilmanie miałem czasem wrażenie, że to Gombrowicz przez nią mówi.

Podoba mi się w Ricie G. wielki szacunek do męża przy jednoczesnym mówieniu o nim w pozycji wyprostowanej, nie na klęczkach. Można się było na przykład dowiedzieć, że Witold był jak Charlie Chaplin, że miał niezwykłe poczucie humoru, że przez tych ledwie kilka wspólnych lat bawili się jak dzieci. Wbrew własnej kreacji Rita Gombrowicz twierdzi, że autor „Kosmosu” nie miał w sobie tego wszystkiego, o co podejrzewaliśmy go i czemu sam dawał wyraz. Podobno nieprzystępność i przekonanie o własnej wielkości (jakże uzasadnione!) było jedynie pozą. A respekt innych pisarzy emigracyjnych krył kompleks dzieł Gombrowicza. Znaczące przecież, że pierwszoplanową postacią dwu wydanych już tomów „Dziennika” Sławomira Mrożka jest Gombrowicz właśnie. Gombrowicz powracający jak cień, Gombrowicz, od którego nie sposób się oderwać. Mrożek nazywa go Panem albo szefem, czasami też z włoska – Padrone. Pisze o jego sile, o aurze, jaka go otaczała. W innym miejscu nazywa Gombrowicza swoim koszmarem, ale przyznaje, że byłoby dla niego znacznie gorzej, gdyby ów koszmar nie istniał.

Rita Gombrowicz ma własny wizerunek męża, co zrozumiałe, pozbawiony ciemniejszych barw i rys. Nie znaczy to oczywiście, że pani Rita zamierza wystawić Gombrowiczowi portret hagiograficzny, ukamienować go pomnikiem. Inaczej rozumie swoją rolę, jej sedno widząc w popularyzowaniu twórczości pisarza, w przedstawianiu jej coraz to nowej publiczności. Mówiono w Studiu Szpilmana o tym, że „Dziennik” właśnie trafia do Rosji z przedmową Mariusza Wilka, który do tej edycji w dużej mierze doprowadził. I jest w tej rosyjskiej premierze coś symbolicznego.

Spotkanie z madame Gombrowicz było wyzwaniem i przyjemnością. Sprowokowało także do sięgnięcia do książek Gombrowicza. Niektórych nie brałem do rąk od dwudziestu lat. Tymczasem ponowna lektura choćby samego „Dziennika” prowadzi do banalnej w gruncie rzeczy konstatacji. Takiej mianowicie, że jest to książka nieprawdopodobna, w dwudziestym wieku wyjątkowa i należy traktować ją jako lekturę obowiązkową i ordynować sobie raz na jakiś, ale niezbyt odległy, czas. Nie ma sensu bawić się w literackie analizy, powiem tylko, że wciąż największe wrażenie na mnie robi śmiech, ironia i rozpacz. No i fragment o ratowaniu żuków. Nieodmiennie.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.

 „Kultura Liberalna” nr 194 (39/2012) z 25 września 2012 r.