Kacper Szulecki

Efekt E2012

Podróżując przez miasta i wsie Ameryki Łacińskiej łatwo zdać sobie sprawę z istnienia i ciągłego trwania legendy Jana Pawła II. Nie jest niczym dziwnym, że w generalnie katolickich społeczeństwach, postać Karola Wojtyły jest wciąż żywa. Często ma to jeszcze dodatkowy skutek. JP2 wyciąga Polskę z mroków nierozpoznawalności i czyni krajem realnie istniejącym gdzieś na świecie. Kiedyś w Luque, przedmieściu stolicy Paragwaju Asunción, usłyszałem – „Ach, jesteś z Polski? Z kraju Pięknego Karola… Czy może z Krakowa?”. Od niedawna Polskę z niebytu wyciąga jednak nowe skojarzenie, a z jego siły i zasięgu chyba nie zdajemy sobie sprawy. Do nieco zakurzonej już dyskusji o tym, co dało nam EURO, warto dorzucić jeszcze jeden argument: „Efekt E2012” – o wiele silniejszy niż „Efekt JP2”.

Powiedzmy sobie jasno – Polska w świadomości świata nie jest krajem pierwszo- ani nawet drugoligowym. Im dalej od Europy, tym więcej ludzi nie tylko nie wie, gdzie Polska leży („Varsovia – to takie miasto. W Rosji” – orzekł kiedyś z miną znawcy latynoski rozmówca), ale też, że w ogóle taki kraj istnieje. Choć stale próbuję zwalczać u siebie kulturowo ukształtowaną pasję do poszukiwania poloników gdziekolwiek jestem, a o ile można – w ogóle wyłączyć tryb „narodowy” – ta kompletna anonimowość bywa czasem bolesna.

To już jednak historia. Dzięki mistrzostwom Europy w piłce nożnej, Polska wryła się w świadomość setek milionów ludzi mocniej niż sobie to jesteśmy w stanie wyobrazić. I to nie jako nazwa wciąż anonimowego miejsca, ale europejski kraj mający jakiś charakter i znany (choćby tylko) z telewizji. Ten efekt jest ważniejszy i o wiele silniejszy poza Europą, na obszarach, które wciąż zwykliśmy nazywać Trzecim Światem.

Przesada? Bynajmniej. Za ilustrację niech posłuży Indonezja – kraj dostatecznie odległy geograficznie i kulturowo, by być przypadkiem eksperymentalnym. Jako społeczeństwo w przytłaczającej mierze muzułmańskie, Indonezja była solidnie zaimpregnowana na „efekt JP2”, bo i sama instytucja papieża niewiele mówi przeciętnemu, dajmy na to, Jawajczykowi. Kiedy przed mistrzostwami odpowiadałem na rytualne „Hallo Mister, where do you come from?” lub naznaczone gramatyką indonezyjską „you have country, maybe?”, Polska budziła najczęściej uśmiech zakłopotania – nawet jeśli dla jasności przekazu występowała jako indonezyjska Polandia. Tylko bardziej wykształceni rozmówcy błyskali jednym jedynym okruchem wiedzy – „aaa, Polandiiiia, to ten kraj, który ma flagę jak nasza, tylko do góry nogami!”. Na tym kończyła się wiedza dość dużej próby Indonezyjczyków. To było w maju bieżącego roku.

W czerwcu wszystko się zmieniło. Futbolowa gorączka zbliżała się wielkimi krokami. Choć Indonezyjska piłka na arenie międzynarodowej reprezentuje poziom podwórkowy, jest (podobnie jak w Polsce) sportem narodowym numer jeden. Indonezyjska ekstraklasa przyciąga wielotysięczne tłumy, co roku na tourne przyjeżdżają znane europejskie kluby, a nawet pojedynczy piłkarze, dla których organizuje się towarzyskie mecze pokazowe, a stadiony wypełniają się tysiącami piszczących nastolatek. Tak było choćby w tym roku, gdy do Dżakarty przyleciał, by parę razy kopnąć piłkę Cesc Fàbregas z Barcelony. Trudno się więc dziwić, że – jak na początku czerwca donosił dziennik „Koran Tempo” – na mistrzostwa Europy „czekał cały kraj”.

Indonezyjskie media podeszły do sprawy bardzo poważnie. Większość dużych dzienników sportowych i dzienników opinii (a jest ich w tym ogromnym kraju kilkanaście, osiągających nakłady niewyobrażalne dla polskiej prasy) wysłała do Polski i na Ukrainę przynajmniej po jednym korespondencie. Oprócz piłki, wzięli oni na warsztat także miasta, wsie i ogólnie kraje organizatorów. Popularny sportowy „Top Skor” publikował potem zdjęcia egzotycznych miejsc takich jak Opalenica, gdzie najbardziej szokowały niezatłoczone, wręcz wyludnione ulice.

Dziesiątki milionów Indonezyjczyków śledziły transmisje meczów w publicznej telewizji i to pomimo bardzo niesprzyjających pór nadawania. Połowa meczów w fazie grupowej i wszystkie od ćwierćfinałów w górę, transmitowane były bowiem między 1.45 a 3.30 w nocy indonezyjskiego czasu zachodniego (strefie czasowej Dżakarty i reszty Jawy, gdzie mieszka ponad 60% ludności). A zatem z naszego punktu widzenia bardzo późno – a dla Indonezyjczyków, co uświadomił mi kolega z Sumatry, bardzo wcześnie. Skoro większość obywateli przyzwyczajona jest do wstawania ok. 3ej nad ranem, by na 4.00 być już na porannej modlitwie w meczecie, nie było większych problemów, by przez kilka tygodni ustawić budzik na wcześniejszą godzinę, a przed meczetem zobaczyć jeszcze największe gwiazdy piłkarskie w akcji. Szkoda, że Euro nie pokryło się z Ramadanem, bo wtedy rytm dnia (a raczej – nocy) ściągnąłby przed telewizory całe rodziny od małych dzieci po prababcie.

Skutki? Poza wysypem mężczyzn i kobiet w piłkarskich koszulkach, eksplozja popularności i rozpoznawalności Polski. Teraz już nie dało się spokojnie jechać miejskim minibusem. „Skąd? Z Polski? Aaa! Z Warszawy czy z Gdańska?” – „Myślę, że wygracie jutro z Rosją, życzę wam tak 4:1. Polska była rosyjską kolonią, prawda? Tak jak my holenderską?” – „Polska to piękny kraj. Może zabierzesz mnie ze sobą?”. I tak w nieskończoność.

Czy zasięg tego piłkoszału obejmował tylko metropolie Zachodniej Jawy? Bynajmniej. „Polak? Przykro mi, że wasza drużyna odpadła” – przywitał mnie strażnik parku narodowego na Kalimantanie (indonezyjskie Borneo), mieszkający w wiosce, gdzie prąd raczej bywa niż jest. „Polandia? Wy mówicie Polska, nie?” – rzucił z uśmiechem rolnik z wioski w górach Środkowej Jawy. Przeglądałem prasę lokalną w miasteczku Wonosobo (powiatowym, około 100 000 mieszkańców). Środkowojawajski dziennik „Suara Merdeka” drukował cykl korespondencji zatytułowany „Dzien dobry – Halo Indonesia!”. Temat dnia: polska kuchnia. „Kielbasa biala sosis” i bigos przedstawiały się bardzo kusząco, szkoda tylko, że zawierają wieprzowinę. Godne polecenia okazały się za to pierogi i piwo. Na stronach sportowych przez cały czas trwania mistrzostw pojawiała się rubryka z komentarzami czytelników, zatytułowana… „Koko Euro Spoko”.

Niestety, nadanie Polsce realnego wymiaru w świadomości dalekich społeczeństw oznacza też, że wraz z obrazami pozytywnymi docierają i negatywne. Nie chodzi tu jedynie o nieporadność polskiej kadry. Choć fotoreportaże z ulicznych przepychanek między polskimi i rosyjskimi kibicami nie zrobiły większego wrażenia na przywykłych do zamieszek wyspiarzach, szerokim echem w indonezyjskich mediach odbił się kontrowersyjny reportaż BBC o rasizmie i „stadionach nienawiści”. O ile jednak robiony pod tezę film zgrał się idealnie z już funkcjonującymi wśród Brytyjczyków stereotypami, niemający wcześniej ani dobrego, ani złego zdania o Europie Wschodniej Indonezyjczycy brali na celownik niesprecyzowanych „rasistów”. To z kolei nadawało całej aferze posmak postkolonialny. Bo Polskę (i Ukrainę, choć na niej uwaga skupiała się o wiele mniej) potraktowano, jako państwa europejskie – z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Kurz po mistrzostwach dawno już opadł, na stadiony wróciła ligowa szarzyzna, a część polskich mediów i krytycy z prawa i z lewa z Euro uczynili sobie obiekt rytualnej chłosty. Ale z dala od tego wszystkiego, nieprzeliczalny na żadną walutę efekt E2012 pozostanie. I chyba o to właśnie chodziło.

* Kacper Szulecki – socjolog i politolog, do niedawna doktorant na Uniwersytecie w Konstancji, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

 „Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października 2012 r.