Jacek Wakar

Jerzy Jarocki: pożegnanie

Taki mamy czas – smutny i dziwny, że z zastraszającą regularnością poświęcam felietony w „Kulturze Liberalnej” tym, co odeszli. Niespełna rok temu Adam Hanuszkiewicz, potem jak grom z jasnego nieba Andrzej Łapicki, wreszcie Erwin Axer. Coraz mniej prawdziwie wielkich, prawdziwie barwnych, prawdziwie wyjątkowych. A teraz Jerzy Jarocki… Akurat on mógł jeszcze poczekać!

Jest oczywiście zajęciem absolutnie bezsensownym ustawiać twórców, którzy nas opuścili, w jakieś rankingi i klasyfikacje. Niemniej przecież jedni są sercu bliżsi, z innymi miało się mniejszy kontakt. Dlatego właśnie odejście Jarockiego wywarło na mnie szczególne wrażenie. Może dlatego, że tak bardzo było niespodziewane. Czekałem przecież jak wielu innych na „Węzłowisko” w Teatrze Narodowym w Warszawie z pewnością, że jak każde dzieło Mistrza będzie to jedna z najważniejszych premier sezonu. Słyszało się, że reżyser czuje się gorzej, ale czego oczekiwać od człowieka grubo po osiemdziesiątce? Podobnie miałem, gdy umarł Zbigniew Zapasiewicz. Wtedy też wydawało mi się, że on musi być, tak jak był wtedy, gdy wchodziłem w samodzielne życie… i w teatr. Był jak na wyciągnięcie ręki na tej lub innej scenie. Trudno więc było zrozumieć, że nagle Go zabrakło. Tak samo trudno żegnać się z teatrem Jerzego Jarockiego. Tym bardziej że Jarocki to nie tylko punkt odniesienia, mit albo i nawet monolityczny heros. To także fragment mojej własnej historii. Niełatwo zgodzić się na to, że jest już zamknięty.

Najpierw jeździłem na Jarockiego do Krakowa, bo tam w Teatrze Starym wystawiał swoje wspaniałe przedstawienia. Nie załapałem się z racji wieku na „Wiśniowy sad”, „Sen o bezgrzesznej”, a przede wszystkim – i tego żałuję najbardziej – na „Portret” Mrożka, po którym Andrzej Wanat opublikował jeden ze swych najważniejszych tekstów. Ale widziałem już „Życie jest snem”, a najważniejsze, że widziałem „Ślub”. Pamiętam szelest rozsuwanej, prowizorycznej jakby kurtyny, a potem Jerzego Radziwiłowicza na pustej scenie. „Zasłona wzniosła się” – mówił jako Henryk, a potem był już tylko teatr. Wymagający, morderczy, wspaniały. Nieubłagany w swej diagnozie rzeczywistości. „Ślub” w Starym był w jakimś sensie doświadczeniem formacyjnym. Kto wie, czy gdybym nie zobaczył „Ślubu” Jerzego Jarockiego, zajmowałbym się tym, czym zajmuję się dziś.

A potem jeździło się za Jarockim tu i ówdzie, a ten nie zwalniał tempa. „Kasią z Heilbronnu” Kleista otwierał Scenę na Świebodzkim, osiągając ton najczystszego wzruszenia. Sprawił też, że podczas spektaklu przez scenę przejeżdżała prawdziwa lokomotywa. We Wrocławiu przygotował też między innymi „Płatonowa” i „Płatonow – akt pominięty” – oba gorzkie jak piołun, do bólu mizantropijne. Albo słabszą „Historię PRL według Mrożka”, w której przynajmniej dla mnie epilog dopisało życie. Oto w powrotnym pociągu, jadącym nocą z Wrocławia do Warszawy spotkałem na korytarzu rozbitka, w którym przeglądało się kilkadziesiąt lat jego niewesołego życia. I zdał mi się postacią z Mrożka. Ze smutnego Mrożka.

Jarocki był nieodmiennie jak drogowskaz i punkt odniesienia. W Starym robił „Sen srebrny Salomei” Słowackiego, w Polskim we Wrocławiu wadził się z „Wujaszkiem Wanią”. Aż wreszcie znalazł swą przystań w Warszawie w Narodowym, od początku stając się jego najważniejszym inscenizatorem. Szukał u Gombrowicza, a potem w samym Gombrowiczu („Błądzenie”, „Kosmos”), potem wszedł znowu w Mrożka, swoją interpretacją „Miłości na Krymie” pokazując, że bardziej liczy się wierność duchowi dramatu od czytania go „po literach”. Zachedrynskiego grał w tym spektaklu Jan Frycz i wciąż mam przed oczami jego sylwetkę. Był poranionym przez życie inteligentem, świadkiem poprzedniego stulecia. Jedna z wielkości Jarockiego zasadzała się na tym, że pozbawiał takich bohaterów nawet szczypty patosu.

Potem zobaczył „Tango” jako dramat wielkiego serio, czym wzbudził konsternację części krytyków. W tym piorunującym spektaklu patrzyłem na aktorów, szczególnie tych młodych – Marcina Hycnara, Grzegorza Małeckiego. Ci, co z Jarockim pracowali, przyznają, że to było jak stygmat na całe życie, doświadczenie kształtujące osobowość. Nie bez przyczyny Mariusz Bonaszewski mówi jasno, że Jarocki go zrobił, ulepił. Ściśle tak.

Ostatnim jego ukończonym spektaklem była zrealizowana w ubiegłym roku „Sprawa” – kolejny dowód, że w pozornie racjonalnym, mało metafizycznym teatrze Jarockiego mieści się także najbardziej karkołomny romantyzm, przefiltrowany na dodatek przez Jarosława Marka Rymkiewicza. Tak samo jak mieścił się w nim Czechow, a nie mieściły rzeczy poniżej smaku i sensu.

Zostali aktorzy – Radziwiłowicz, Trela, Englert, Seweryn, na szczęście jeszcze wielu innych. Są reżyserzy, jeszcze są. Ale drugiego Jarockiego czy Axera już nie będzie. Ci, których wymieniłem i inni też na pewno, pozwolą mam nadzieję nadal wierzyć, że teatr to poważna sprawa, że można w nim prawie wszystko. Ale nie odbudują tradycji – ciągłości, która na naszych oczach się zrywa. Grzegorzewski następców mieć nie mógł, Axer namaścił Macieja Englerta, a komu on przekaże schedę? Pamięć o Jerzym Jarockim jest w jego współpracownikach i jego aktorach. Przedstawienia w Teatrze Narodowym będą jeszcze grane, „Tango” zostało na szczęście utrwalone na taśmie filmowej. Tak to będzie trwać aż do chwili, gdy niepostrzeżenie zgaśnie. I z tym najtrudniej się pogodzić.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.

„Kultura Liberalna” nr 197 (42/2012) z 16 października 2012 r.