Łukasz Jasina

O Norodomie Sihanouku i historiach okolicznych

To był chyba nieśmiertelny redaktor Andrzej Bilik, szef „Dziennika telewizyjnego” w czasach schyłkowego Jaruzelskiego i korespondent naszych ludowych mediów w mitterandowsko-chirakowskim Paryżu. Kambodża była wtedy jeszcze Kampuczą i naszym sojusznikiem wspieranym przez równie bratny naród wietnamski… Był rok 1988 i z telewizora jaki stanowił naszą, hrubieszowską łączność ze światem dowiedziałem się, że istnieje taki dziwny książę, który wspiera lud i mieszka na wygnaniu w Pekinie. Tyle w każdym razie z geopolitycznej analizy pana Bilika pozostało w mej pamięci. Nie było tam ani „Czerwonych Khmerów”, ani „pól śmierci”. O tym dowiadywać się miałem dopiero później, gdy w roku 1992 nasz telewizor wyświetlił relację z Phnom-Pehn pokazującą naród oburzony powrotem do stolicy (na rozmowy pokojowe) kilku przywódców Czerwonych Khmerów albo w roku 1993, gdy pokazano „Pola śmierci” Joffego.

Zmarły niedawno były król Kambodży, Norodom Sihanouk, był symbolem politycznej długowieczności. Była to jednak długowieczność specyficznego rodzaju, zawieszona gdzieś pomiędzy „długim trwaniem” konstytucyjnych monarchów takich jak: Król Tajlandii Bhumibol (na tronie od 1946 roku) i Królowa Zjednoczonego Królestwa i wielu innych krain, Elżbieta II (na tronie od 1952), a niezwykłym, dziewięćdziesięcioletnim trwaniem Michała Hohenzolerna rozpiętym pomiędzy jego nominalnym wstąpieniem na tron w roku 1927, staniem na czele państwa „Osi” i sojuszem ze Stalinem, a jego detronizacją i tryumfalnym przemówieniem przed rumuńskim parlamentem w jego dziewięćdziesiąte urodziny. Sihanouk żył długo, ale ze swojego kraju był ciągle wyganianym często tracił również honor i godność. Umarł na wygnaniu, w chwili, gdy Kambodża rozpaczliwie usiłuje rozliczyć się ze zbrodniami przeszłości, co jest bardzo znamienne.

Obserwacja kambodżańskiej reakcji na śmierć króla (a dzięki przebywającym się tam korespondentom z dawnej kolonialnej metropolii – z Francji, jest to możliwe) dowodzi, że nie zapanował w tym krakj powszechny żal jaki zapanuje w Rumunii, Tajlandii czy Wielkiej Brytanii po odejściu z tego świata tamtejszych monarchów. Nie jest to jednak dowód na to, że przez osiem lat jakie minęły od abdykacji monarchę zapomniano. Wręcz przeciwnie, to świadectwo tego, że sześć dekad obecności w życiu Kambodży zostało przez jej doświadczonych mieszkańców dobrze zapamiętane.

Sihanouk uwielbiał „trwać” i pod tym względem być może naśladował go debiutujący kilka lat później polski premier Józef Cyrankiewicz. Dla przetrwania gotów był do każdego kompromisu i wyparcia się swoich niegdysiejszych poglądów. Właściwie jedyną wartością do jakiej był stale przywiązany była przyjaźń z kolejnymi władcami Chin.

Czy Khmerowie mogli cenić swojego monarchę za to, że zaczynał swoją władze od służalczości wobec Francuzów i Japończyków? Gdy nastąpiła dekolonizacja Indochin po porozumieniach genewskich zrzucono go zresztą z tronu. Pojawił sie po kilku latach tylko po to, by zdradzić powierzone mu zaufanie poprzez wmieszanie się do kolejnej wojny na półwyspie. Został wtedy zdetronizowany po raz drugi – tym razem przez Lon Nola, który pozwalał bombowcom Nixona bombardować kambodżańskie wioski.

Wtedy to Sihanouk popełnia swój największy błąd, z którego nigdy się nie rozliczył i nawet nie chciał się do niego odnieść. Wiąże się z maleńkim, maoistowskim ruchem, z którego chciał uczynić swoje narzędzie. Wielu wybitnych polityków myślało, że poradzi sobie z ekstremistami, a tymczasem to oni radzili sobie z nimi. W czym Sihanouk był gorszy od Hindenburga czy von Papena?

Gdy Czerwoni Khmerzy wkroczyli do stolicy Kambodży, „Ojciec narodu” zostaje nawet formalną głową państwa, później wspiera zbrodniarzy na forum międzynarodowym, a już na emigracji łączy go z nimi ścisły sojusz. Można śmiało postawić tezę, że nierozliczenie zbrodni totalitaryzmu już w demokratycznej Kambodży było także próbą ochrony króla w te zbrodnie częściowo zamieszanego.

Ostatnią dekadę życia Sihanouk spędził w Pekinie i Korei Północnej, a to dziwne miejsce dla wygnanego monarchy. Monarchy który poświęcił honor dla długiego trwania u władzy. Udało mu się, ale historia pamięta…

* Łukasz Jasina, doktor filmoznawstwa i historyk. Członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL.

„Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października