Jan Tokarski
Kalendarze Ojca Świętego
Czasami rzeczywistość uderza w nas w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Nagle w sytuacji zupełnie banalnej dostrzegamy coś dziwnego – jakieś pęknięcie, rysę. I okazuje się, że w tym, co mieliśmy za banał, za oczywistość, kryje się jakaś potworność, fałsz.
Miałem ostatnio takie właśnie doświadczenie… w oddziale poczty polskiej. Zaopatrzony w numerek określający moje miejsce w kolejce czekałem sobie spokojnie na jednym z krzeseł. Zacząłem bezmyślnie wodzić wzrokiem po oddziale. Moją uwagę przykuły zwłaszcza przeróżne pocztówki i kalendarze, jakie można tam zakupić. Wszystkie utrzymane w tym samym guście, rysujące przed klientem obraz świata uśmiechniętego i przychylnego, świata będącego przedmiotem naszego nieustającego zachwytu. Tu kwiatuszki – różowe, niebieskie, żółte, czerwone, wszystkie nasączone rażącą, bigger-than-life kolorystyką, kwitnące, urocze, uśmiechnięte. Tam – pieski i kotki, malutkie i słodziutkie, puszki-okruszki, milaski-przytulaski ze słodkimi małymi pyszczkami, jedne próbujące z uroczą nieporadnością złapać na czterech rozchwianych jeszcze łapkach równowagę, inne wtulone w siebie i błogo rozespane. Wszystko ociekające lukrem, tryskające żywymi kolorami, radosne. Aż tu nagle, między te śliczne kwiatuszki i słodziutkie zwierzątka wciska mi się – tak, wciska, bo jest między nimi na półkach – papież. Tak jest, z kalendarzy, z widokówek, oprócz kwiatuszków, piesków i kotków, wyziera jeszcze papież. Nie ma zdjęć największych polskich miast, nie ma centrum Warszawy, nie ma Tadeusza Kościuszki ani marszałka Piłsudskiego, w ogóle niczego innego nie ma, tylko miłe kwiatuszki, miłe zwierzątka i miły papież.
Bo – uzmysławiam sobie – ten Jan Paweł II, który patrzy na mnie z widokówek i kalendarzy, jest taki sam, z tej samej gliny ulepiony, co miłe kwiatuszki, pieski i kotki. Przyglądam się temu dalej i nie mam wątpliwości. To nie biskup Rzymu – to biskup Wysp Kanaryjskich. Nie widać na jego twarzy strapienia czy smutku, przeciwnie: biją z niej radość i optymizm. Nie jest to autor poważnych encyklik, ale główny prowadzący cieszącego się największą popularnością show religijnego w naszym kraju. Jego podróże do kraju to nie były pielgrzymki, ale trasy koncertowe. To nie jest Jan Paweł II, który się męczy, który choruje, który umarł, lecz przeciwnie – Jan Paweł II niezmordowany, wiecznie zdrowy, wiecznie żywy. Papież zredukowany (podniesiony?) do roli mądrego dziadzi, który patrzy na nas przychylnym okiem i poklepie po ramieniu. Papież, dzięki pontyfikatowi którego wszyscy jako zbiorowość czujemy się lepsi i ważniejsi (poniedziałek – naród, wtorek – naród, środa – naród, czwartek – naród). Papież, który jadł kremówki, kremówkowy papież, papież-kremówka.
Dwie rzeczy pomyślałem sobie, wychodząc z oddziału poczty. Po pierwsze, jak wielka jest potęga kiczu, jak niezachwiana jego siła. Potrafi wszystko zbanalizować, zwalcować, spłaszczyć. Po drugie, że sposób, w jaki traktujemy nasze „autorytety”, bardzo wiele o nas mówi. Kiedy wracałem do domu, przypomniał mi się (skądinąd literacko porywający) monolog profesora Chmielowskiego z „Nart Ojca Świętego” Jerzego Pilcha: „Wiecie, co czułem, jak Wojtyła został papieżem? Czułem się tak, jakby Polska zdobyła mistrzostwo świata. Jakby w meczu finałowym nasi wygrali z Brazylią cztery do zera. Wybór Wojtyły był jak wielki i zwycięski mundial. A potem, jak przyjechał w siedemdziesiątym dziewiątym roku do Polski, to był mundial mundiali, puchar pucharów i liga lig. Papież grał na środku ataku, na skrzydłach, w pomocy. Grał na każdej pozycji, był libero nie do przejścia i był bramkarzem, który w ogóle nie przepuszczał bramek. Nie schodził z boiska, nie potrzebował nawet napić się wody mineralnej. Przeciwnicy się zmieniali, na boisko wchodziła reprezentacja za reprezentacją i Wojtyła w pojedynkę gromił najsilniejsze jedenastki świata” (cały fragment dostępny na stronach Instytutu Książki).
* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.
„Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października 2012 r.