Ryszard Strauss jednak, z charakterystyczną dla siebie ironią, skwitował próby podniesienia na duchu mówiąc: „O co tym ludziom właściwie chodzi? Gdy na scenie zostaje zabita matka, orkiestra nie może grać koncertu skrzypcowego” [1]. Natomiast trzydzieści lat później, gdy słuchał swojej kompozycji, o której Debussy powiedział, że łącząc najodleglejsze tonacje zadaje ból, ze zdziwieniem zauważył, iż sam zaczyna zachodzić w głowę, dlaczego stworzył tak kuriozalną partyturę [2].

Stosunek Ryszarda Straussa do jego opery tragicznej wydaje się znaczący w kontekście samej opery. Z jednej strony, „Elektra” doskonale wpisuje się w epokę przesiąkniętą dekadentyzmem i wszechobecnym poczuciem schyłku. Nie bez powodu najbardziej adekwatną metaforą dla przedstawienia kondycji indywiduum stała się choroba. Z drugiej strony jednak, w samej strukturze opery widoczna jest rezerwa, z jaką twórca podchodził do przedstawianego dramatu – sam Strauss wyznał potem, że ustosunkował się do niego „z dużym chłodem i dystansem” [3].

Gdy rozbrzmiewają pierwsze akordy „Elektry”, zbrodnia została już popełniona. Zuchwały czyn Klitajmestry, znany z tragedii Ajschylosa, doprowadza do zburzenia istniejącego ładu. Na scenie widzimy wspólnotę pogrążoną w chaosie, wszelkie kategorie, z pozoru tak stałe, uległy rozchwianiu. Klitajmestrę dręczą koszmary, a jej kochanek Ajgistos może uchodzić za symptom wszechogarniającego kryzysu, który znosi dobroczynne różnice. Zostaje mianowicie przedstawiony jako mężczyzna oscylujący na granicy wyznaczanej przez opozycje płci: tenor, który śpiewa tak dziwacznie wysoko, że momentami niemalże wydaje z siebie histeryczne piski [4]. Nie bez powodu Elektra aż dwukrotnie nazywa go kobietą i wyśmiewa Klitajmestrę, gdy ta mówi o nim jako o mężczyźnie.

Postacie męskie schodzą jednak w „Elektrze” na drugi plan. To żywioł kobiecy odgrywa w dziele Straussa i Hofmannsthala główną rolę. Źródłem jednego z podstawowych napięć w operze jest relacja dwóch sióstr, Chryzotemis i Elektry. Śpiewane przez nie duety nie są świadectwem jedności, lecz niemożliwego do pogodzenia rozdarcia. Mimo że obydwie czują się uwięzione, upatrują przedmiotu swoich pragnień – wolności – w zupełnie innych rzeczach. Dla Chryzotemis prawdziwym życiem jest włączenie się w prostą reprodukcję, w nurt codzienności, jednym słowem – życie zgodne z przeznaczeniem kobiety. Natomiast dla drugiej z sióstr nie istnieje już żadna rzeczywistość, do której mogłaby wrócić. W świecie Elektry czas zatacza koło, Agamemnon umiera co nocy wśród jej głośnych lamentów. Dlatego też odrzuca ona życie, by stać się przelaną we wstydzie krwią ojca i dopełnić zemsty.

Jednak nie można jej uważać tylko za demoniczne przeciwieństwo dobrej Chryzotemis. Elektra, widziana oczami Hofmannsthala i Straussa, wykracza poza tak proste ujęcie.

W tym samym roku, w którym powstał dramat „Elektra”, światło dzienne ujrzała książka Otto Weiningera. Niedługo po jej wydaniu autor popełnił samobójstwo, a jego koncepcja psychologiczna trafiła na usta bywalców salonów. Na operze Straussa również odcisnęła ona swoje piętno – trudno nie zauważyć pewnych intuicji rodem z „Płci i charakteru”. Klitajmestra jest wcieleniem monstrualnej kobiecości, czysto zmysłowej, niezaspokojonej w swoim zwierzęcym pożądaniu. Jednak polimorficzność, którą Weininger postrzegał jako istotę substancji kobiecej, znajduje odzwierciedlenie w Elektrze, która – by przywrócić równowagę – musi stać się jeszcze bardziej potworna niż jej matka.

Paradoksalnie, mizoginistyczne koncepty Weiningera doprowadziły do stworzenia postaci skrajnie subwersywnej. Elektra nie ma spójnej tożsamości, jej jestestwo jest płynne, mieni się wieloma barwami. W rozmowie z Orestesem Elektra mówi o elementach konstytutywnych dla kobiecego kanonu piękna, które jednak odrzuciła – jak niepotrzebne rekwizyty teatralne. Toteż wymyka się klasyfikacji płciowej i w duecie z Chryzotemis staje się uwodzicielskim kochankiem. Jest jednocześnie świętą, której stopy chce obmyć i wytrzeć własnymi włosami jedna ze służących, i zwierzęciem, „dzikim kotem”. Wszelkie wartości i reguły zdają się nie mieć znaczenia w obliczu jej niepohamowanej żądzy zemsty.

Elektra stanowczym gestem wyrywa się z ram wspólnoty, by stanąć na granicy społeczeństwa i szaleństwa. Jest modernistycznym indywiduum, które cierpi, rozrywane przez gwałtowne namiętności. Dlatego też opera nie może skończyć się lieto fine, które byłoby równie prozaicznym zakończeniem tragedii jak Eurypidesowe deus ex machina. Orestes doprowadza do rozlewu krwi, eskalacji przemocy, która przywraca równowagę we wspólnocie: wszyscy żyjący są wymazani krwią, lecz równocześnie pijani radością. Jednakże rozjątrzona obsesja Elektry, która usunęła ją poza codzienną egzystencję, sprawia, że jej szczęście jest radykalnie inne. Doświadczenie spełnienia to wymykająca się poza dyskursywność ekstaza, dzięki której Elektra staje się ogniem życia. W obliczu niewystarczalności języka można tylko wykonać jej rozkaz – zamilknąć i tańczyć. Zgodnie ze słowami Bataille’a, śmierć nie jest wcale rozkładającym się trupem, lecz radosną, piękną bachantką.

Elektra jest kolejnym z wizerunków szaleństwa, o którym kultura zachodnia „otwarcie twierdziła od XIX wieku, a nawet już w dobie klasycyzmu, że „[…] stanowi nagą prawdę człowieka, a jednak umieszczała je w bezbarwnej przestrzeni, gdzie zostawało jak gdyby anulowane” [5]. Wyrasta ze splotu dekadenckiej atmosfery i mieszczańskich poglądów, lecz jednocześnie próbuje wyrazić niewyrażalne. Kolejne kategorie używane po to, by ująć istotę Elektry, stają się tylko kolejnymi imionami szaleństwa, które w całości pozostaje jednak nieuchwytne. Choroba nie była dogodnym przedstawieniem tylko i wyłącznie dla dezintegracji modernistycznego podmiotu pogrążonego w rozpadzie. Jest nim również dla społeczeństwa, które pozwala włączyć w istniejący porządek to, co poza nie wykracza i co go podważa. Ale stygmatyzacja czegoś jako „nienormalnego” rodzi pokusę doszukiwania się w tym innej prawdy, która poddałaby w wątpliwość samą normalność.

To ambiwalentne spojrzenie pozostaje dostrzegalne w „Elektrze”. Szaleństwo i ekstaza fascynują jako droga sięgnięcia do istoty człowieczeństwa, lecz są jednocześnie absolutnym osamotnieniem. To nie choroba ogarnia całe społeczeństwo, a jedynie jej mit; jest czymś, co można oglądać z bojaźliwą fascynacją po to, by z lekkim westchnieniem ulgi wrócić do prostego życia. Dlatego też triumf bohaterki Straussa jest najgłębszym doświadczeniem wewnętrznym, ale tym, co pozostaje na scenie, jest pozbawiona znaczenia, zesztywniała sylwetka, skrywająca tajemnicę transgresji. A potem kurtyna opada, by po chwili ukazać Elektrę kłaniającą się z uśmiechem swoim widzom.

Przypisy:

[1] E. Krause, „Ryszard Strauss. Człowiek i dzieło”, s. 156.

[2] Tamże, s. 163.

[3] Tamże, s. 306.

[4] Por. L. Kramer, „Fin-de-siecle fantasies: Elektra, degeneration and sexual science”, s. 155.

[5] M. Foucault, „Szaleństwo, nieobecność dzieła”, [w:] „Szaleństwo i literatura”, s. 151.