Padraic Kenney
Liczby i wartości
Oglądanie wieczoru wyborczego w USA przypomina oglądanie Mundialu, z tym że zamiast graczy, piłki i boiska, mamy mapy i statystyki. Zbieramy się przed telewizorem u sąsiadów, przy piwie i chipsach. Trochę się kłócimy o to, który kanał ma najlepszych komentatorów, a których nie cierpimy, ale ponieważ każdy przynosi swoją komórkę lub laptop, więc i tak może obserwować kilka kanałów naraz. Głośno komentujemy każdy ruch na mapie – każdy moment, kiedy eksperci ogłaszają, że któryś z kandydatów zdobył jakiś region, teraz przemalowany na niebieski lub czerwony. Opowiadamy najlepsze kawały z ostatnich felietonów, przypominamy sobie najgorsze gafy z kampanii. Gorąco przejmujemy sie losami lokalnych kandydatów lub plebiscytów, o których parę chwil wcześniej nie mieliśmy zielonego pojęcia. Szukamy w tych górach danych, stron i komentarzy znaków ewentualnej wygranej naszej strony. Twardziele oglądają niemal do rana, czekając na ostatnie wyniki z zachodniej strefy czasowej, na wystąpienia zwycięzcy i mowę gratulacyjną przegranego.
Z zasady nie zamierzam pisywać o polityce mojego kraju, bo jestem tylko amatorem – no i oczywiście wyborcą. Nie uważam, że powinienem ciągle tłumaczyć wydarzenia amerykańskie, w poszukiwaniu lekcji demokracji czy przestrogi do przekazania Polakom. Ale z okazji ponownego wybrania Baracka Obamy na prezydenta (moment nie o wiele mniej historyczny niż ten sprzed czterech lat) nie mogę tego unikać.
Dlaczego znów wygrał Obama? Słychać głosy, że po prostu miał dobrych socjotechników, którzy skomponowali dla niego te 50 procent elektoratu z różnych niszowych środowisk: szczypta intelektualistów, pokaźna grupa kobiet, masa mniejszości etnicznych, ludzie z dużych miast, odrobina gejów i potrawa gotowa. To raczej śmieszne, bo to, czy jakieś środowisko lub klasa jest marginalne zależy od punktu widzenia. Tak samo można by powiedzieć, że jego przeciwnicy trzymali się kręgu superbogatych, starszych białych mężczyzn, oraz wyznawców paru religijnych sekt.
Moim zdaniem, Obama wygrał, bo jednak dla większości Amerykanów liczą się wartości charakteru i postawy przywódcy. Zobaczyliśmy w nim człowieka, który ma potężne zasady. Nie wycofał się z kilku najważniejszych celów dotyczących reformy służby zdrowia, wyjścia wojsk z Iraku, itd. Nie został złapany na kłamstwie. Nie bał się podejmować decyzji, które mogłyby podważyć jego przyszłość polityczną, takich jak akcja przeciwko Osamie bin Ladenowi lub akceptacja małżeństw homoseksualnych.
Tu nawet nie chodzi o to, czy Obama dotrzymał obietnic z poprzedniej kampanii wyborczej – w świetle uporczywych i bezustannych ataków republikanów, nie zawsze mógł. O wiele ważniejsze jest, że nie próbował wymigać się z trudnych sytuacji i wydaje mi się, że ci, którzy na niego głosowali, pomimo sprzeciwu wobec niektórych decyzji prezydenta, takim go widzieli. W tym sensie huragan o imieniu Sandy, który zdewastował Nowy Jork tuż przed wyborami, nic nie zmienił, a tylko potwierdził jego wizerunek jako konsekwentnego i zdecydowanego przywódcy.
Niemal wszyscy znajomi mówią, że ta wygrana jest ważniejsza niż ta w 2008 r., kiedy to po ośmiu latach rządów Busha, w najgorszych momentach światowego kryzysu gospodarczego, Partia Demokratyczna po prostu musiała wygrać. Ale ta druga kadencja jest ważna. Nawet jeśli się nie uda już dokonać wielkich zmian (na pierwszym planie problem energetyki, polityka imigracyjna, itd.), to z pewnością do 2016 r. prezydent będzie miał na swoim koncie trzy ważne osiągnięcia. Po pierwsze, gospodarka wreszcie podźwignie się z kryzysu i będzie widać, że to polityka jego rządu, a nie przeciwników, miała na to wpływ. Po drugie, choć połowa Amerykanów wyraża niepewność, co do reformy służby zdrowia (tzw. Obamacare), już za rok wejdzie ona w życie, jej zalety będą coraz lepiej rozumiane, a poparcie dla niej wzrośnie. Wreszcie po trzecie: najtrwalszym dorobkiem prezydenta, gwarantującym, że wartości, które reprezentował nie zostaną wymazane, będzie poparcie większości sędziów Sądu Najwyższego. W pierwszej kadencji Obama nominował dwoje z dziewięciu sędziów. W tej kadencji nominacji będzie zapewne więcej, ponieważ czworo z nich już skończyło już 74 lata.
Takie więc są nasze obsesje liczbami. No i już możemy się fascynować nowym, świeżym sondażem, w którym zapytano Amerykanów, na kogo zagłosuje Pan/Pani w roku 2016?
* Padraic Kenney, profesor historii, dyrektor Polish Studies Center oraz Russian and East European Institute na Indiana University w Bloomington.
„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.