Rafał Woś

„Tatort”. Znacie? Jeśli nie, to posłuchajcie.

Jak czytelnik być może pamięta z poprzednich felietonów, poprzedni rok spędziłem w Berlinie. Znalazłem tam upodobanie w światowym i intensywnym konsumowaniu niemieckiej kultury różnych szczebli.

Niemcy to, jak wiadomo jeden z krajów, gdzie kultura jest syta, dofinansowana i dopieszczona. To sprawia, że nawet osoba niezbyt skora do fascynowania się kulturą masową (a zwłaszcza tak diabelskim jej wykwitem jak telewizja) znajdzie tu coś dla siebie. Ja znalazłem „Tatort”. Więcej, ja go ze sobą do Polski zabrałem i teraz (dzięki dobrodziejstwom nowych technologii) jest moją drugą nóżką kontaktu z niemieckością. W życiu zawodowym mam Die Zeit, Spiegla i Handelsblatt i niemieckie książki. W domu czeka na mnie „Tatort”.

Tatort” to po niemiecku miejsce zbrodni. Będziemy więc mówić o najpopularniejszym serialu kryminalnym w historii Niemiec. Każdy odcinek trwa półtorej godziny i jest to czas optymalny. W końcu akcja musi się spokojnie zawiązać, ekspozycja postaci powinna zostać dokonana bez pośpiechu (w końcu wszyscy są podejrzani), a komisarz musi mieć czas na spokojne zbadanie kilku fałszywych tropów i długie dialogi ze świadkami. Odcinki są raz lepsze, raz gorsze, ale na tym polega cała zabawa. Bo specyfiką „Tatortu” jest komisarz występujący w… kilkunastu wcieleniach. Normalnie jest tak, że serial spaja postać detektywa: od Poirota (z Davidem Suchetem), przez Kojaka po Colombo. Wtedy wraz z odejściem aktora serial umiera. Czasem (jak w przypadku przygód inspektora Barnaby’ego z fikcyjnego hrabstwa Midsommer) do gry wprowadzany jest następca – w tym wypadku kuzyn. W „Tatorcie” logika jest odwrócona. Tutaj każdy niemiecki ośrodek telewizji regionalnej ma swojego komisarza. W Berlinie jest duet Ritter (170 cm wzrostu) – Stark (195 cm). W Munster sprawy bada prostacki komisarz Thiel, ale pomaga mu dystyngowany patolog prof. dr Friedrich Boerne. Prywatnie obaj panowie są sąsiadami i szczerze się nie znoszą. W Hannowerze działa jedyna samotna wilczyca, komisarz Landowego Urzędu Kryminalnego Charlotte Lindholm (prywatnie samotna matka). We Flensburgu pracuje lekko zdziwaczały samotnik Borowski i jego młoda, cholernie ambitna (i równie zbzikowana) asystentka tureckiego pochodzenia. W Kolonii gruby Freddy Schenk świetnie uzupełnia się z podstarzałym lowelasem Maxem Ballaufem. I tak dalej. Każdy ośrodek regionalny produkuje rocznie 1-2 filmy. W efekcie mamy co tydzień innego komisarza. Ale co jakiś czas znów przychodzi kolej na nasze ulubione miasto.

Ponieważ cała zabawa zaczęła się w roku 1970 mamy już przynajmniej trzecie pokolenie komisarzy. Takich legend jak prędko przechodzący do rękoczynów Schimansky z Duisburga, czy pozornie zdemenciały komisarz Stoever (w tej roli wielka gwiazda niemieckiego kina Manfred Krug) z Hamburga już dawno przeszli na emeryturę. Płynnie zastępują ich jednak nowi. Teraz właśnie całe Niemcy na taką zmianę czekają. Działającego przez kilka lat w Hamburgu komisarza Cenka Batu zastąpi sam Till Schweiger. Scenarzyści tak bardzo chcieli pożegnać Batu z prawdziwym przytupem, że trochę przesadzili. W ostatnim odcinku policjant padł ofiarą intrygi, i aby się z niej wyplątać musiał porwać… niemieckiego kanclerza. To jednak raczej wyjątek. Zazwyczaj twórcy filmów stoją raczej mocno na ziemi. I pokazują Niemcy w miarę prawdziwe. Dzięki temu „Tatort” jest świetną okazją do obejrzenia sobie naszego sąsiada od środka.

Ostatnio spotkałem kolegę dziennikarza zajmującego wysokie stanowisko kierownicze w Telewizji Polskiej. Zapytał, czy moim zdaniem „Tatort” przyjąłby się wśród polskich widzów. Nie żeby robić własną wersję – na to TVP nie stać. Chodzi o kupienie niemieckiej wersji. I co Państwo na to

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.

„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 12 listopada 2012 r.