Historyczna wizyta
Wyjątkowe znaczenie ma przede wszystkim wizyta Obamy w Birmie, kraju od lat 60. rządzonego przez wojskową juntę i niezmiennie lokującego się na szarym końcu rankingów wolności obywatelskich. Pozycja Birmy zaczęła zmieniać się nagle, w 2010 roku, kiedy nowy prezydent, Thein Sein, z nie całkiem wiadomych powodów uwolnił większość więźniów politycznych, w tym najsłynniejszą ofiarę reżimu, Aung San Suu Kyi, przetrzymywaną w areszcie domowym z drobnymi przerwami od 1989 roku. Suu Kyi nie tylko zezwolono na triumfalne zagraniczne tournée – w Oslo odebrała pokojową nagrodę Nobla przyznaną w roku… 1991 – ale również na start w uzupełniających wyborach do parlamentu. W kwietniu 2012 jej partia, Narodowa Liga Demokratyczna, zdobyła 43 z 45 mandatów tym samym stając się największym ugrupowaniem opozycyjnym. W ciągu zaledwie kilku miesięcy w jeszcze niedawno całkowicie zamkniętym państwie pojawiły się pierwsze organizacje pozarządowe i niezależne media.
I choć reformy demokratyczne w Birmie następują bardzo szybko, miliony mieszkańców wciąż żyją w skrajnej nędzy, kilkuset więźniów politycznych nadal przebywa w więzieniach, na północy trwa regularna wojna domowa z jedną z wielu grup separatystycznych, wojsko pozostaje głównym rozgrywającym lokalnej polityki, a przywiązanie do demokracji samego prezydenta oraz jego realną władzę nad armią trudno ocenić. Z tych i wielu innych powodów przemiany w Birmie mogą załamać się w każdej chwili.
Stany Zjednoczone to kraj pacyficzny, naszą przyszłość widzimy w związku z państwami i narodami leżącymi na zachód od naszej granicy|Barack Obama
To, że mimo wszystko Obama – jako pierwszy amerykański prezydent – odwiedził Birmę, jest wyraźnym potwierdzeniem zasadniczej zmiany kierunku amerykańskiej polityki zagranicznej. Tym bardziej, że prosto z Birmy poleciał do Tajlandii i Kambodży, gdzie wziął udział w szczycie Związku Państw Azji Południowowschodniej. Wszystko to w czasie, gdy tradycyjny sojusznik Stanów Zjednoczonych, Izrael, prowadzi największą od czterech lat akcję zbrojną w strefie Gazy, w Syrii od miesięcy trwa wojna domowa, a w Afganistanie wciąż giną amerykańscy żołnierze.
Na wschód, czyli na zachód!
Reorientację polityki zagranicznej Biały Dom nazywa oficjalnie „zwrotem” mającym na celu wzmocnienie amerykańskiej obecności w Azji Południowo-Wschodniej kosztem dotychczasowego zaangażowania na Bliskim Wschodzie oraz Afganistanie, gdzie Amerykanie na dobre utknęli już ponad dekadę temu. Wizyta prezydenta to również wyraźny sygnał w kierunku Chin. Coraz bardziej ekspansywna polityka zagraniczna oraz ogromne wpływy gospodarcze Pekinu w regionie już doprowadziły do pogorszenia relacji z państwami ościennymi oraz poważnych sporów terytorialnych m.in. z Japonią z jednej strony oraz Filipinami i Wietnamem z drugiej. W odpowiedzi na rosnącą presję ze strony Chin jeszcze w czerwcu bieżącego roku Stany Zjednoczone przeprowadziły wspólnie z Japonią i Koreą Południową manewry wojskowe na koreańskich wodach terytorialnych. W mowie wygłoszonej jeszcze w Birmie, ale stanowiącej dobre podsumowanie całej wizyty, Obama również nie pozostawił złudzeń co do tego, gdzie Waszyngton będzie koncentrował swoje wysiłki dyplomatyczne w najbliższym czasie:
„Stany Zjednoczone to kraj pacyficzny, naszą przyszłość widzimy w związku z państwami i narodami leżącymi na zachód od naszej granicy”, mówił prezydent. „Amerykańska gospodarka wychodzi z kryzysu i wierzymy, że właśnie zaangażowanie w tym regionie pozwoli na jej dalszy, ogromny wzrost. Wraz z końcem wojen, które zdominowały naszą politykę zagraniczną przez ostatnią dekadę, to tutaj skoncentrujemy nasze wysiłki na rzecz budowy przynoszącego wszystkim korzyści pokoju”.
Oczywiście Obama nie ma w tej kwestii całkowicie wolnej ręki. Nie może po prostu zaprowadzić pokoju w Afganistanie i w Iraku, nie rozwiąże konfliktu izraelsko-palestyńskiego, nie porzuci sojuszniczych zobowiązań Amerykanów wobec Izraela, nie zdemokratyzuje Iranu, nie zmieni reżimu w Syrii, jednym słowem nie będzie mógł całkowicie zrezygnować z zaangażowania Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. Nawet przywódca najpotężniejszego kraju na świecie ma w polityce zagranicznej ograniczone pole manewru, musi uwzględniać zastany kontekst geopolityczny i szanować już zaciągnięte zobowiązania. Mimo wszystko ten sam prezydent może w relacjach międzynarodowych rozmaicie rozkładać akcenty i podejmować decyzje stopniowo zmieniające, jeśli nie globalny układ sił, to przynajmniej punkt odniesienia dla światowej dyplomacji. Przez kilkadziesiąt lat po drugiej wojnie światowej centrum wydarzeń była Europa, potem Bliski Wschód, dziś może być nim Azja Południowo-Wschodnia.
Komu potrzebny jest Londyn?
A jakie miejsce w tym nowym układzie będzie zajmował Stary Kontynent? Jeśli polityka wewnętrzna i zagraniczna Unii Europejskiej zasadniczo się nie zmieni – prawdopodobnie marginalne. Eurooptymiści mogą powtarzać, że Wspólnota wciąż jest największą i jedną z najbardziej konkurencyjnych gospodarek świata, ale jej rzeczywiste znaczenie na arenie międzynarodowej jest nieproporcjonalnie mniejsze. Wizyta Obamy w Azji oraz obecny konflikt izraelsko-palestyński tylko to potwierdzają. W związku z wydarzeniami w strefie Gazy prezydent Obama i Hillary Clinton zadzwonili do przywódców kilku państw mających największe wpływy w regionie: Egiptu, Turcji, Francji i Kataru. O wykręceniu numeru „do Europy”, czyli w tym wypadku Catherine Ashton, nikt nawet nie wspomniał.
Państwa europejskie bardzo szybko przestają być dla Stanów Zjednoczonych partnerem, choć niektóre rządy, przede wszystkim ten w Londynie, ze wszystkich sił starają się ten fakt ignorować. Po reelekcji Obamy brytyjski premier David Cameron na antenie BBC pogratulował zwycięzcy i zapowiedział, że liczy na bliską współpracę przede wszystkim w dwóch obszarach: wyciąganiu światowej gospodarki z kryzysu oraz pomocy pogrążonej w wojnie domowej Syrii. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec, że Wielka Brytania w żadnym z tych przedsięwzięć nie może być amerykańskiemu prezydentowi specjalnie pomocna. Mimo to większość klasy politycznej na Wyspach wciąż wierzy, że fundamentem brytyjskiej polityki zagranicznej powinny być „specjalne relacje” ze Stanami Zjednoczonymi, w których Londyn pełniłby rolę pośrednika w kontaktach Waszyngtonu z Kontynentem, tak jak to było choćby za czasów premier Thatcher. Problem polega na tym, że dziś Waszyngton nie tylko nie potrzebuje takiego pośrednika (kolejne ogniwo w kontaktach z Brukselą wyłącznie by je utrudniło), ale w coraz mniejszym stopniu potrzebuje samego Kontynentu.
Unia Europejska może być dla Stanów Zjednoczonych partnerem wyłącznie jako całość. Wielu polityków europejskich – w tym, trzeba przyznać, polski minister spraw zagranicznych – zdaje sobie z tego faktu sprawę. Brytyjczykom, ze względu na imperialną przeszłość i relatywnie niedawno utraconą pozycję światowego mocarstwa, wciąż przychodzi to z ogromnym trudem. Trudności Londynu zdają się jednak coraz bardziej niecierpliwić Brukselę, a dalsza marginalizacja Europy na arenie międzynarodowej – czego azjatycka podróż Obamy oraz konflikt izraelsko-palestyński są kolejnym dowodem – miejmy nadzieję skłoni resztę Wspólnoty do zajęcia wobec Brytyjczyków bardziej zdecydowanego stanowiska i wymuszenia wyraźnej deklaracji, co do ich przyszłego członkostwa w klubie. Jeśli tak się nie stanie, będzie to jeden z powodów, dla których wizyty amerykańskich prezydentów na Starym Kontynencie staną się coraz rzadsze.