Ewa Serzysko
Jak dotrwać do politycznej emerytury?
Okładka „Bloomberg Businessweek” z 7 listopada, przedstawiająca posiwiałego Baracka Obamę z twarzą pokrytą zmarszczkami, nie pozostawia złudzeń. Cztery lata prezydentury, szczególnie amerykańskiej, to nie przelewki. Władzy patrzy na ręce nie tylko liczny naród, ale – wciąż – cały świat. Nawet abstrahując od zabawnej okładki pokazującej raczej osiemdziesięcio- niż 56-latka, którym będzie w 2017 roku Obama – prezydent nie przypomina już młodego senatora z 2008, który swoją świeżością i promiennym uśmiechem niczym gwiazda popkultury porwał masy i przy okazji elektorat. Ma za sobą bardzo trudny rok walki z republikanami, pachnący wyraźnie wewnętrzną polityczną bójką, a następne cztery lata wcale nie zapowiadają się radośniej.
Jak pisze Timothy Noah, „po wydaniu 5,8 miliardów dolarów na kampanię prezydencką i uzupełniające kampanie wyborcze do Kongresu, 7 listopada Stany Zjednoczone obudziły się w tej samej rzeczywistości”. Prezydentem nadal jest Obama, a szanse na współpracę między demokratami a republikanami w Izbie Reprezentantów nadal są nikłe. Mówi się, że w drugiej kadencji rządzący lubią puścić wodze politycznej fantazji i wprowadzić w życie to, na co w poprzedniej nigdy by się nie odważyli, ale któż jeszcze w to wierzy? Wedle zwolenników Obamy prezydent – nie obawiając się już o ocenę wyborców – weźmie się do wytężonej pracy także nad kwestiami, które nie wymagają współpracy z Kongresem. Zważając na osobiste przymioty prezydenta elekta, można wierzyć, że przynajmniej nie spocznie na laurach i za cztery lata od walk z republikanami przybędzie mu nie tylko siwych włosów, ale i blizn. W domu wiele jest jeszcze do zrobienia nie tylko z tego, co obiecał w minionej kampanii, ale i w tej z 2008 roku, m.in. zaprowadzenie porządku w gospodarce i na Wall Street, obcięcie kosztów Medicare oraz – z zielonych wieści: redukcja emisji dwutlenku węgla i zapewnienie stałych korzyści z gazu łupkowego.
Oczywiście Amerykanów interesują głównie ich sprawy wewnętrzne, ale administracja Obamy nie może zapomnieć o polityce zagranicznej, a jej priorytety – na co wskazuje pierwsza po wyborach wizyta zagraniczna prezydenta – całkiem słusznie, choć nie z polskiej i europejskiej perspektywy, znajdują się już na Dalekim Wschodzie. O ile kryzys w Europie może nie zajmować prezydenta Obamy, zawsze pozostaje mu do rozwiązania powracający konflikt izraelsko-palestyński, trudna politycznie wojna w Syrii oraz izolowanie podatnego na iskry padające znad Morza Śródziemnego Iranu. Kwestie te martwią nie tylko odchodzącą sekretarz stanu – czyli amerykańską minister spraw zagranicznych – Hillary Clinton, ale i przywódców wydzwaniających regularnie do Białego Domu.
Zanosi się więc na to, że Obama nie będzie mógł poświęcić się ani spokojnemu dotrwaniu do 2017 roku, ani odważnemu spełnianiu swoich politycznych fantazji. Z jednej strony społeczność międzynarodowa nadal ogląda się na Stany Zjednoczone i trudno w takiej sytuacji nie reagować, z drugiej – prezydent ma do spełnienia także partyjną rolę: demokraci są na wyborczej fali i ten moment trzeba wykorzystać.
Niestety dla demokratów i Baracka Obamy amerykańska polityka nie opiera się jedynie na głosowaniu w lokalach wyborczych, ale – w nawet większej mierze – na zyskaniu poparcia różnych podmiotów: lobbystów czy organizacji politycznych. Próbują one wpłynąć nie tylko na to, kto startuje i wygrywa wybory, ale i jak te osoby będą działać na swoich stanowiskach. Tylko przy zdobyciu politycznej sympatii instytucjonalnych grup nacisku, lub zniwelowaniu ich wpływów, demokraci mogą zrealizować swoje polityczne plany. A na to jeszcze się nie zanosi. Podobnie było w przypadku Billa Clintona, któremu nawet sprzyjająca opinia publiczna nie pomagała w osiąganiu założonych celów politycznych, a warto pamiętać, że w połowie lat 90. republikanie byli o wiele mniej radykalni w blokowaniu prezydenckiej administracji niż obecnie.
W naturze Obamy jako polityka nie leży dążenie do konfrontacji, nie wydaje się on również najtwardszym z politycznych graczy. A to, wobec silnej opozycji w Kongresie, zdeklarowanej na negowanie działań Białego Domu, na pewno przysporzy prezydentowi wiele zmartwień i siwych włosów. Oby jednak za cztery lata nie wyglądał tak źle, jak sugeruje Bloomberg.
* Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 203 (48/2012) z 27 listopada 2012 r.