Kto to był zacz ten metr, ówdzie maître, nie wiadomo, poza tym, że z pochodzenia Niemiec, poczciwa dusza i nie posiadał konia, a lekcje dawał co drugi dzień. Trwało to dość krótko, bo już niebawem pożyczona skądinąd kobyłka-patriotka (aluzja samej Tarczewskiej!) wyrzuciła go z siodła i sponiewierany Niemiec dawania lekcji zaprzestał.

Pamiętniki z przeszłości bywają zajmujące. Aleksandra z Tańskich Tarczewska, w opisywanej powyżej chwili młoda, zaledwie dorastająca panienka, była siostrą Klementyny Hoffmanowej; wyszła za mąż za Marcelego Tarczewskiego, głośnego adwokata i obrońcy w procesie Towarzystwa Patriotycznego, z którym prowadziła jeden z popularnych ówcześnie salonów literackich. Skreślone u progu lat dwudziestych XIX wieku wspomnienia Tarczewskiej stanowią fascynujący wziernik w mentalność tamtych czasów; godny uwagi jest zwłaszcza moment, kiedy dziewiętnastoletnia Aleksandra, stanąwszy w Kozłowie u Aleksandra Siemianowskiego, trafia na ślad niewidomego chłopa, „którego córka nielitościwie od siebie wygnała mówiąc, że był […] do niczego niezdolnym, a zatem darmozjadem. […] Dowiedziawszy się o tym, […] wybraliśmy się raniutko do nieszczęśliwego, niosąc mu nadto wodę na ból oczów skuteczną. […] Usiedliśmy na pieńku przy łożu ślepego prostaka; opowiedział nam swoje nieszczęścia, i to tak żałośnie, że naprzód zaczęliśmy cichutko płakać, a potem szlochać […]”[2]. A w następnym akapicie: „Wieczór [w Kozłowie] równie przyjemnie upływał jak i dnie, graliśmy w rozmaite gry” i tak dalej, i tym podobnie, aż nie wyjechali. Ale tę rzecz zostawmy.

*

Jak bowiem wiele wspomnień, tak w licznych momentach pojawia się u Tarczewskiej klawikort. Pisany konsekwentnie przez „t”, chordofon o pociesznym brzmieniu, stanowiący element wyposażenia każdego porządnego salonu. Przedmiot, którego obsługę, jak wiadomo, wykształcona panna powinna opanować na równi z językiem francuskim –  jeżeli nie lepiej. Taki sam instrument, z którym przeszło stulecie wcześniej, w Halle, młodziutki Händel musiał się ukrywać na strychu przed nieszczególnie muzykalnym ojcem. Przedmiot, element wystroju, interaktywny mebel – rzecz w dobrym domu oswojona i niemal nieodzowna.

Czy skromny to wieczór w nielicznym gronie, czy wystawny obiad, nadchodzi moment, kiedy panna Tańska, po trosze nie mając wyjścia, zasiada do klawikortu: a to gospodyni, Katarzyna z Bobrownickich Tarczewska, życzy sobie usłyszeć talent muzyczny kuzynki, a to „sadzają” ją do instrumentu, może posłuchają, jak gra i śpiewa, a może znajdą się i tacy śmiałkowie, którzy przy tej sposobności dyskretnie „oświardczą” jej swoją miłość [3]. Co zresztą i tak będzie lepsze od blasków i cieni (tych drugich jednakowoż więcej) związku z Janem Mieroszewskim, zezowatym filutem, który później zrobi niczego sobie karierę w Krakowie, choć okupiwszy ją – jak zanotuje Ludwik Łętowski – mianem „Sicińskiego” i w ogóle mało fortunnymi opiniami. Ale nim to wszystko nastąpi, nieszczęsnej Aleksandrze wypadało „słuchać po trzy godziny na dzień, jak przygrywał na klawikorcie te same sztuczki”, a że Jan kochał ją wprost nieznośnie, nie tylko odstąpić go nie mogła, lecz nadto „często gęsto [musiała] położyć rękę na jego ręce, gdy on mimo tego jak grał, tak grał”[4]. Że zaś ta trzecia ręka wcale mu w grze nie szkodziła, widocznie albo był narzeczony nie lada wirtuozem, albo repertuar miał biedny i takiż talent. Stawiam na repertuar i talent.

Jakie utwory mógł grać Jan Mieroszewski? O tym we wspomnieniach nie ma ani słowa. Domyślać się trzeba, że chodzi tutaj raczej nie o sonaty Scarlattiego czy Clementiego, ale o najrozmaitsze i praktycznie anonimowe dziś polonezy, miniatury i wyciągi z modnych oper, które wystawiano w zapuszczonym budynku Teatru Narodowego przy placu Krasińskich. Pewne wyobrażenie daje zawartość „Wyboru Pięknych Dzieł Muzycznych i Pieśni Polskich” Józefa Elsnera, wydawanego w latach 1803–1805: coś pana Unickiego, coś panny Andrychowicz, coś pana Stefaniego, wiersze Kniazina i Niemcewicza z muzyką wydawcy, wyjątek z opery Wintera; o jednym Ogińskim historia jako tako pamięta. Z drugiej strony, jeżeli „do edukacji dobrej należało, aby umieć grać na jakim instrumencie”, to zarazem „wielu mężczyzn uczyło się o tyle jedynie znać nuty, aby mogło damom zapraszanym do grania karty przewracać”[5]. Plus dla Mieroszewskiego.

* *

Jedenasta wybiła i domownikom zbiera się na sen, kiedy przychodzą goście, pośród nich Mieroszewski. Naliczyć można kilka osób. Mieroszewski siada do klawikortu, inni do kart, Aleksandrze „oświardcza się” po cichu kolejny fatygant. Osobliwie szklane, metaliczne, cieniusieńkie dźwięki instrumentu robią za tło; coś na kształt boomboksa, tyle że wszystko jest live unplugged. Bo cóż to by była za domówka bez muzyki? Albo te długie wieczory jesienne czy zimowe bez wibrujących tonów klawikortu? To w Krakowie u Tarczewskich, to znów u Grabieńskich w Warszawie (gdzie się koniecznie przypałęta jeden, drugi i trzeci więcej zalotnik). Jeszcze u Tańskich, gdzie klawikort uprzyjemnia grę w rumla i karty gadające („to jest, chcąc komuś zadać słowo «przyjaźń», powiedziała się pierwsza litera, dając jakąkolwiek ósemkę, dlatego zaś ósemkę, bo słowo «przyjaźń» zawiera osiem liter”[6]), jeszcze u pań Witosławskiej i Cecylii Grabowskiej, które „dawały co tydzień herbaty tańcujące” (tańcowano zazwyczaj nie do klawikortu, lecz „po klawikorcie”)[7], jeszcze w Sieniawie u księżnej Czartoryskiej i – wolno zgadywać – w wielu innych miejscach. Nawiasem wtrącając, czy nie na takim klawikordzie opiera łokieć księżna Czartoryska na portrecie Marchiego…? Ale u Czartoryskich w Puławach czy Sieniawie, u Lubomirskich w Łańcucie, a także w innych pałacach, które udało się zwiedzić nastoletniej panience Aleksandrze, prócz takiego boomboksa utrzymywano oczywiście cały ensemble.

Po ślubie rytm życia pani Tarczewskiej nabiera przyjemnej jednostajności: „Wydawszy ze spiżarni, co potrzeba całego dnia wymaga, […] siadam przy biurku, czytam i piszę aż do dziesiątej. Idę do klawikortu, śpiewam i gram do dwunastej, potem ścieram kurz, podlewam kwiatki, daję pożywienie ptaszkom, ubieram się, co trwa do samej drugiej”[8]. Gdy pogoda dopisze, wieczorem wyjdzie z małżonkiem na spacer, gdy nie – zawsze pozostaje klawikort. Dwa wieki temu w Warszawie – choć prawdziwa moda na chordofony klawiszowe, „fortepian w każdym domu”, dopiero nadejdzie – przypominający swym brzmieniem „cymbałki umieszczone w metalowym kotle”[9] klawikord jest już przedmiotem codziennego użytku rodzącej się – i równocześnie mieszczaniejącej – warstwy inteligenckiej. Kolejne modele instrumentu, początkowo będącego domeną kobiet, z czasem przenikną do kultury czasu wolnego mężczyzn; nie będzie też nic niezwykłego w tym, żeby z równym powodzeniem, z jakim gra się w towarzystwie, grać w samotności, z dala od rautów, „herbat tańcujących” i ludzi.

* * *

Na miejscu hotelu „Bristol” stał jeszcze pałac Tarnowskich, gdzie podczas proszonego wieczoru grało „dziecię Chopin”, lat wówczas osiem. „Obiecuje zastąpić Mozarta”, utrzymują znawcy, ale mniejsza o Mozarta, Chopina i znawców, bo po klawikorcie przychodzi czas na rozprawianie o próbkach literackich, które pomieszczono w ostatnich periodykach.[10] „Dziecię Chopin” zagrało więc, za co pewnie obejrzało cukierka, a w salonie zaczęły się – chyba że już się toczyły, z akompaniamentem klawikortu – wesołe konwersacje, partie wiska, ćwiczka i lisa, karty gadające, szarady oraz całe mnóstwo innych gier i rozrywek, o których nie mamy dzisiaj pojęcia.

Przypisy:

[1] Aleksandra z Tańskich Tarczewska, Historia mego życia. Wspomnienia warszawianki, oprac. Izabela Kaniowska-Lewańska, Wrocław 1967, s. 67.

[2]  Tamże, s. 134.

[3] Tamże, s. 140–141.

[4] Tamże, s. 117.

[5] Eugeniusz Skrodzki (Wielisław), Wieczory piątkowe i inne gawędy, oprac. Mieczysław Opałek, Warszawa 1962, s. 115.

[6] Aleksandra z Tańskich Tarczewska, dz. cyt., s. 192.

[7] Tamże, s. 102.

[8] Tamże, s. 201.

[9] Eugeniusz Skrodzki (Wielisław), dz. cyt., s. 114.

[10] Aleksandra z Tańskich Tarczewska, dz. cyt., s. 243.