Szanowni Państwo,

do głównego nurtu polskiej polityki dobija się przemoc. Wcześniej krążyła po marginesach. Dziś domaga się swojego miejsca w bardziej eksponowanym miejscu. Wbrew pozorom tradycje naszego życia publicznego to nie sielanka. Za moment będziemy obchodzić niechlubną 90. rocznicę zamordowania prezydenta RP.

A tymczasem… 11 listopada na ulicach Warszawy doszło do zamieszek. Cała Polska zobaczyła rosnącą siłę skrajnej prawicy. Nagle odżyło przedwojenne widmo ONR-u. I to ku zdumieniu wielu rodaków nie zawsze wiedzących, co to za tajemnicza organizacja kryje się pod tym skrótem. Młodzież Wszechpolska, ustami swego nowego lidera podkręca retorykę antysystemową. Wiele osób nagle odkryło, że Narodowe Odrodzenie Polski istnieje… od trzech dekad. Małe grupy uaktywniają się, znajdując zainteresowanie dziennikarzy. Zyskują zwolenników. Prawicowy reżyser, znany z mocnego języka, przelicytował wszystkich wezwaniami do rozprawy z dziennikarzami znienawidzonych mediów. Ujawnienie sprawy Brunona K., który miał planować zamach na konstytucyjne organy państwa, wpisuje się w szerszy pejzaż.

Z drugiej strony politycznej barykady odpowiada się językiem silnych emocji. Niestety. Trudno dostrzec próby tu zrozumienia, w jaki sposób zmienia się Polska. Nie ma pytań, w jakim kierunku zmierzamy i którędy przechodzą polityczne pęknięcia, których najwyraźniej uczestnicy życia publicznego nie potrafią czy nie chcą nazwać. Ostatnie tygodnie medialno-politycznego życia nieustająco upływają pod znakiem ostrych wypowiedzi, kontrowersyjnych newsów, dramatycznych wystąpień dziennikarzy.

Czy to koniec politycznego centrum? Czy radykałowie od lat nawołujący – tak z prawej, jak i z lewej strony – do szarpnięcia za cugle odczują satysfakcję? Partie polityczne wydają się płynąć ponad społeczeństwem, które się zmienia. Politycy chyba nie mają z nim żadnego politycznego kontaktu. Dryfujemy w nieznane.

Musimy odzyskać sferę publiczną, ale to nie jest wezwanie do rewolucji – pisze Anna Mazgal i namawia: do kłócenia się, testowania mechanizmów demokracji, do sprawdzania jej jakości: „skoro media oblewają egzamin, musimy załatwić to między sobą”. Tekst Wojciecha Sadurskiego jest znacznie bardziej pesymistyczny. „W samej rzeczy, patologie społeczne są trudniejsze do usunięcia niż państwowe – pisze Sadurski. – Nie mam żadnego pomysłu terapii”. Inaczej sądzi Andrzej Rychard, który jest jednym z niewielu zwolenników instytucjonalizacji sposobów walki z narastającą polaryzacją w polskiej sferze publicznej. Chodzi o to, by ten konflikt cywilizować, a nie wypierać – argumentuje. Wbrew hasłu, które pamiętamy z jednej z kampanii wyborczej, uważa z kolei Tomasz Sawczuk, zgoda nie buduje. Konieczna jest jednak odpowiedzialna debata, niż udawanie, że problem rozwiążą jakiekolwiek rady, czy inne instytucje.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. ANNA MAZGAL: Społeceństwo terapii zbiorowej
2. WOJCIECH SADURSKI: Polaryzacja, pluralizm, pracowitość
3. ANDRZEJ RYCHARD: Rzeczywistość czy mowa o rzezywistości?
4. TOMASZ SAWCZUK: Strefa publiczna jest dla ludzi dorosłych


Anna Mazgal

Społeczeństwo w terapii zbiorowej

Społeczeństwo to jest coś, co się dzieje, i to w dużej mierze dzieje się spontanicznie – to nie partia szachów rozgrywana przez mistrzów. Aby nasze rozmowy przestały przypominać ustawki pseudokibiców, należy jednak przede wszystkim pozbyć się złudzeń co do ewentualnego finału. Prawdziwa debata publiczna rzadko prowadzi do tego, że strony się naprawdę dogadują. 

Można by powiedzieć, że po 11 listopada jest tylko gorzej. Społeczeństwo się między sobą bije. Wschodzący liderzy ekstremistów nawołują do obalenia Republiki Okrągłego Stołu. Szaleniec konstruuje bomby, które mają wysadzić Parlament. Nie uratują nas przed tym politycy ani media. Są oni przecież produktem tej samej choroby, która stworzyła Brunona K.: chorobliwej nieumiejętności mówienia o rzeczach trudnych poprzez konstruktywną konfrontację. Jako zbiorowość potrzebujemy zbiorowej terapii z zarządzania złością.

Jakie terapie nam się proponuje? Media nie potrafią się zdecydować. Z jednej strony serwują nam szczegółowe relacje z tych najbardziej brutalnych potyczek, pod pretekstem dziennikarskiej rzetelności umieszczając liderów-ekstremistów na okładkach gazet. Z drugiej, słychać pytania do ekspertów: czy zdarzy się w końcu tak, że kiedyś pójdziemy na marsz wszyscy razem? Ta tęsknota za jednością jest tyleż absurdalna, co świadczy o podstawowych brakach w rozumieniu demokracji. Ja z faszystami na żaden marsz nie pójdę i jest to moje prawo jako obywatelki tego kraju. Nie czuję z nimi żadnej jedności i ucieczka w utopię wspólnoty nie sprawi, że w jakiejkolwiek sprawie się dogadamy.

Politycy też mają różne podejścia. Można ignorować złość obywateli albo ją podsycać, serwując codziennie te same wizje w myśl zasady, że kłamstwo powtórzone wiele razy staje się prawdą. Ale o tym w ogóle nie warto pisać, bo prawda jest taka, że żadna z tych terapii nie jest skuteczna ani w związku z tym – potrzebna. Jesteśmy w końcu dorośli i uważam, że świetnie sobie damy radę bez mediów i bez polityków. Oni wszyscy żyją w dziwnym świecie rozbujanego ego, kapitału w czapce z napisem „wolność słowa” i butach na obcasach ze słupków oglądalności.

Musimy odzyskać debatę publiczną i to nie jest nawoływanie do rewolucji. A ponieważ jak się czegoś nie umie, to należy to po prostu ćwiczyć, namawiam więc do kłócenia się. Dziś to jest na wysokich emocjach i z dużą zawartością epitetów, nagromadzone toksyny muszą widać znaleźć ujście. Już wystarczająco długo zatruwały nas od środka. W końcu się zmęczymy i przyjdą nam do głowy lepsze argumenty. Społeczeństwo to jest coś, co się dzieje – w dużej mierze spontanicznie, to nie partia szachów rozgrywana przez mistrzów. Jedyne, czego nie wolno, to uciekać od tej debaty.

Jako obywatele mamy prawo testować mechanizmy demokracji. Oczywiście, to jest niepokojące, gdy ktoś na wiecu mówi setkom ludzi, że republikę należy obalić. Ale na poziomie meta ten ktoś zgłasza, że ma osobisty problem z tym, jak ten kraj jest rządzony. Tego nie można mu zabronić. Pewnie też trudno będzie go nauczyć, że można o tym mówić w inny sposób.

Bardziej jednak niepokoi to, że odpowiedź ludzi, którzy uważają inaczej, jest słabo słyszalna. To obywatele powinni jasno powiedzieć, że nie zgadzają się na taki sposób rozwiązania tego problemu, bo jest antydemokratyczny i antyustrojowy. Jeśli to nie wybrzmiewa tak samo głośno, bo media zajęte są przykładaniem szkła powiększającego do człowieka, który to powiedział, to już jest bardzo niedobrze. Dlatego, że media w moim odczuciu raz za razem oblewają ten egzamin, uważam, że musimy załatwić to między sobą.

Aby terapia się udała i nasze rozmowy przestały przypominać ustawki pseudokibiców, należy pozbyć się złudzeń co do ewentualnego finału. Prawdziwa debata publiczna rzadko prowadzi do tego, że strony się naprawdę dogadują. Nawet jeśli udaje się coś ustalić, rezultatem jest kompromis, który ma to do siebie, że wszystkie strony konfliktu są w rezultacie po równo nieszczęśliwe. Ma jednak jedną cudowną właściwość – przyzwyczaja nas do tego, że obok żyją ludzie, którzy myślą inaczej, inaczej dokonują wyborów życiowych, inaczej głosują, inaczej wyglądają. Nic strasznego się w związku z tym nie dzieje i ich obecność nam nie zagraża. Gdybyśmy wszyscy nabrali takich przyzwyczajeń, nasze kłótnie byłyby innymi kłótniami. A ten kraj byłby trochę innym krajem.

* Anna Mazgal, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”, dyrektorka programowa na Polskę, Czechy, Słowację i Węgry w Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. Współprowadzi popularny fanpage „Nie chodzę na panele, w których występują tylko mężczyźni”.

Do góry

***

Wojciech Sadurski

Polaryzacja, pluralizm, prawowitość

Każde demokratyczne państwo i społeczeństwo jest pluralistyczne – to truizm. Pluralizm jest bowiem faktem, a nie tylko ideałem: różnorodność preferencji, ideałów, wartości i podstaw tożsamości w społeczeństwie jest podstawą pluralizmu w państwie i prawie – czyli normatywnej odpowiedzi na fakt różnorodności.

Ale pluralizmy są różne: lepsze i gorsze. I nie chodzi mi w tym przypadku o zakres ani intensywność podziałów: zakres, czyli liczbę osób stojących po obu stronach barykady (przy uwzględnieniu liczby osób indyferentnych względem danej sprawy) i intensywność, czyli znaczenie, jakie przywiązują one do swych poglądów w danej sprawie. Chodzi mi o różnice jakościowe, a nie ilościowe: o to, czego dotyczy dana różnica poglądów.

W braku odpowiednich etykiet, a żadne mi akurat nie przychodzą do głowy, nazwę dwa typy pluralizmu „pluralizmem A” i „pluralizmem B” – przy czym ten drugi zapewne zasługuje na miano właściwej „polaryzacji”, zgodnie z hasłem wywoławczym obecnego wydania „Kultury Liberalnej”. „Pluralizm A” – to różnica opinii w sprawach, związanych z normalnymi dla demokracji sporami o cele i o środki rządzenia, czyli kontrolowania zachowań ludzkich i rozwoju społecznego przy pomocy instrumentów władczych. Model i stopa podatków, system edukacyjny, miejsce religii w szkolnictwie publicznym, kształt „polityki historycznej”, sojusze międzynarodowe, wstępowanie albo nie do organizacji ponadnarodowych takich jak Unia Europejska, a następnie oczekiwania świadczeń ze strony tych organizacji względem naszego państwa, prędkość maksymalna na autostradach, reprywatyzacja własności, ulgi dla studentów – i tysiące innych spraw, co do których ludzie autentycznie i szczerze spierają się – albo jeśli nawet faktycznie nie spierają się, to, zapytani, dają odmienne i wzajemnie nie do pogodzenia odpowiedzi…

To wszystko, co jest materią „normalnej” polityki w „normalnej” demokracji. Można to jakoś precyzyjniej zdefiniować, ale mam nadzieję, że Czytelnik wie, o jaki typ pluralizmu mi chodzi. Przy czym ważne jest, by uniknąć pokusy łatwego ale mylącego twierdzenia, że chodzi tu jedynie o niezgodę co do środków przy konsensusie co do celów, gdyż właściwe cele rządzenia, a właściwie znalezienie odpowiedniej równowagi i ważenie miedzy rozmaitymi celami, z których żaden nie da się w pełni osiągnąć bez szkody dla innych celów, również są rutynowym polem różnorodności opinii, interesów i preferencji społecznych.

Ale jest jeszcze „pluralizm B”, czyli polaryzacja w sensie właściwym, który polega nie na różnorodności opinii co do celów i środków rządzenia, ale opiera się na zasadniczej niezgodzie części społeczeństwa (a w każdym razie jego klasy gadająco-politycznej) co do prawowitości aktualnych piastunów władzy – co do ich legitymacji, moralnej i politycznej, do rządzenia. Uprzedzając puentę niniejszego tekstu powiem od razu, że głównym problemem Polski jest to, że pluralizm B wypiera u nas pluralizm typu A: że w publicznym przekazie bardziej nośna jest niezgoda co do prawowitości władzy niż co do zasadności tych lub innych celów i środków rządzenia. Zawsze, gdy tak się dzieje, jest to symptomem choroby: albo państwa albo społeczeństwa.

Naczelny problem: „prawowitość” władzy

W społeczności, w której dominującą osią podziału jest debata na temat prawowitości władzy, naturalne pole demokratycznego dyskursu – o celach i środkach rządzenia – staje się nieistotne i drugorzędne. Co tu bowiem mówić o podatkach, autostradach czy sojuszach międzynarodowych, jeśli nierozwiązany – bo poddany publicznej wątpliwości, a zatem stale negocjowalny – jest metaproblem: czy ci ludzie, którzy akurat są u władzy, mają mandat i legitymację do decydowania o czymkolwiek. Może to być przejawem choroby państwa: w RPA epoki apartheidu albo w dzisiejszej Birmie, debata na temat celów i środków rządzenia jest drugorzędna, w tym sensie, że najpierw (najpierw, w sensie zarówno normatywnym jak i chronologicznym) trzeba koniecznie wprowadzić ład polityczny, w którym władza, decydująca o czymkolwiek, może powoływać się na uznawaną legitymację do rządzenia. Może to być jednak choroba społeczeństwa: jeśli państwo funkcjonuje w zgodzie z uznawanymi środkami nadawania władzy prawowitości, a mimo to dominująca oś społecznej polaryzacji opinii dotyczy prawowitości władzy, a nie odpowiednich celów i środków rządzenia.

Dla obserwatora polskiej sceny politycznej, partyjnej, publicystycznej i nawet akademickiej jest dość oczywiste, że ten drugi typ pluralizmu – polaryzacja co do prawowitości władzy – jest w Polsce istotną częścią dyskursu publicznego. Nie miejsce tu na udowadnianie tej tezy – przyjmuję ją jako coś (niestety) oczywistego. Jeśli się mylę – to tym lepiej; jeśli dyskurs na temat prawowitości władzy jest w Polsce marginesem, jak w największych współczesnych demokracjach (jak np. w USA, gdzie jakieś secesjonistyczne „milicje” w Vermont czy innym Ohio też podobno nie uznają rządu w Waszyngtonie), to bardzo bym się z tego cieszył. Ale wiemy, że tak nie jest. W samej rzeczy, istotą programu lidera największej polskiej partii opozycyjnej – a za nim, dużej liczby sprzyjających mu publicystów, intelektualistów i zwykłych wyborców – jest odmawianie większościowej koalicji mandatu do rządzenia.

Przy tej odmowie, krytyka (naturalna dla każdej opozycji) tego, że rząd robi coś źle: niewłaściwie buduje autostrady i na dodatek nie te, co trzeba albo nieskutecznie organizuje ważne zawody sportowe, albo ma niedobrą politykę edukacyjną – jest właściwie nieważna, a może nawet zbędna, skoro jego (rządu) głównym grzechem nie jest to, co robi i jak to robi, ale że w ogóle jest. Skoro obecni piastunowie władzy są jedynie uzurpatorami i powinni być czym prędzej od rządów odsunięci, gdyż nie mają odpowiedniej legitymacji rządzenia, to debata na temat celów i środków władzy jest bezprzedmiotowa i może być prowadzona co najwyżej ze względów taktyczno-instrumentalnych tylko o tyle, o ile może służyć jak najszybszemu odsunięciu od władzy tych, którzy nie mają do niej odpowiednich uprawnień.

Uzgodnijmy definicje

Pora na nieco precyzyjniejsze określenie owego tajemniczego słowa „prawowitość”, a właściwie warunków owej prawowitości, rozumianej jako moralny i polityczny (a nie czysto formalno-prawny) mandat do rządzenia. We współczesnej teorii politycznej przyjmuje się podział na dwa główne typy prawowitości: tzw. input legitimacy i output legitimacy. Prawowitość przez input zasadza się na takiej rekrutacji piastunów władzy, która – przez sam proces ich selekcji i powoływania na odpowiednie funkcje i stanowiska – daje im mandat do rządzenia, oczywiście w odpowiednich granicach, zazwyczaj konstytucyjnie określonych.

W dzisiejszym świecie prawowitość przez input ma z reguły charakter demokracji przedstawicielskiej: wybory demokratyczne, wolne, regularne, przy nieskrępowanych możliwościach kandydowania itp. dają zwycięzcom mandat do rządzenia przez następną kadencję. Nie jest to jedyne źródło legitymacji przez input – mamy czasem demokrację bezpośrednią, ograniczającą mandat reprezentantów – ale jest niewątpliwie dominująca do tego stopnia, że podważenie mandatu demokratycznie wybranych reprezentantów wymaga specjalnie silnego argumentu. Domniemanie argumentacyjne jest na rzecz legitymacji wybranych demokratycznie piastunów władzy.

Gdy więc procedury demokratyczne funkcjonują: gdy są wybory, różnorodność prasy, wielość partii i kandydatów, itp. – ciężar argumentacyjny, i to bardzo ciężki, spoczywa na tych, którzy odmawiają wybranym władzom owej legitymacji typu input. Trzeba wykazać, że ta demokracja jest złudna, że to forma bez treści: że np. dokonywane są poważne oszustwa przy liczeniu głosów albo pewne partie nie mają szansy dotarcia do opinii publicznej, albo gazety i inne media pokazują wyłącznie jedną stronę, systematycznie pomijając lub wypaczając przekaz drugiej, albo wybrani reprezentanci nie zgadzają się oddać władzy przy braku reelekcji itp. Jednym słowem, strona podważająca prawowitość typu input musi obalić, przy pomocy silnego empirycznego dowodu, domniemanie na rzecz demokratyczności wyborów, gdy na pozór przynajmniej wszystkie demokratyczne procedury są przestrzegane, a różnorodność poglądów kandydatów do władzy jest z grubsza odnotowana w przekazie medialnym.

Iluzja nieprawowitości

Czy w Polsce taki dowód iluzoryczności demokratyzmu wyborów został kiedykolwiek poważnie i przekonująco przedstawiony? Nic mi na ten temat nie wiadomo. W niedawnym wystąpieniu sam lider głównej partii opozycyjnej napomknął coś o konieczności wnikliwej kontroli liczenia głosów przy najbliższych wyborach, powstrzymując się wszakże przed sugerowaniem oszustw wyborczych w poprzednich. Dowodzi to, jak się wydaje, kruchości tezy o słabej legitymacji typu input.

Zostaje wiec prawowitość typu output. Tu sprawa jest o tyle bardziej skomplikowana, że prawowitość tego typu opiera się na efektach rządzenia – a więc na skuteczności, efektywności i rozumności działań władzy. Spory co do efektywności należą jednak zazwyczaj do normalnej materii demokratycznego dyskursu w społeczeństwie demokratycznym – a zatem do tego, co na początku zostało nazwane pluralizmem typu A. Nie są wiec one, zazwyczaj, elementem pluralizmu typu B – gdzie jedna ze spolaryzowanych stron podważa prawowitość władz – ale należą do normalnych sporów co do celów i środków rządzenia, jakie w dobrej wierze toczą między sobą rozumni obywatele. Aby spór co do efektów miał charakter podważający prawowitość typu output, podważenie to musi dotyczyć bardzo fundamentalnej, elementarnej nieskuteczności lub nierozumności rządzenia, by owa nieskuteczność była widoczna gołym okiem dla wszystkich lub prawie wszystkich, bez względu na ich rozbieżne opinie polityczne, należące do normalnego pluralizmu demokratycznego (typu A).

Musi więc nastąpić, innymi słowy, jakieś dość zasadnicze załamanie rządzenia, jakaś katastrofa, jakiś oczywisty brak elementarnych kompetencji lub dobrej woli po stronie władz, by prawowitość typu output mogła być podważona. Czy mamy do czynienia z taką sytuacją w dzisiejsze Polsce? Myślę, że nie, choć oczywiście jest to kwestia argumentacji o charakterze empirycznym, do której nie mam specjalnych kompetencji.

Mogę wiec powiedzieć tyle: jeśli, na pierwszy rzut oka, władzom trudno odmówić dziś w Polsce prawowitości na podstawie ich rodowodu (input) albo efektywności czy rozumności rządzenia (typu input), to społeczna nośność poglądów odmawiających władzom prawowitości dowodzi patologii społecznej, a nie państwowej. To żadna pociecha, rzecz jasna, i nie jako pocieszenie ta teza jest tu sformułowana. W samej rzeczy, patologie społeczne są trudniejsze do usunięcia niż państwowe. Nie mam żadnego pomysłu terapii: nie wiem co może sprawić, by ta część wpływowych członków publicznego dyskursu w Polce, która dziś polaryzuje opinię publiczną wzdłuż osi prawowitości (pluralizm typu B), zwróciła baczniejszą uwagę na sprawy związane z celami i środkami rządzenia (pluralizm typu A). Nie znam terapii; ograniczam się do diagnozy.

* Wojciech Sadurski, profesor prawa. Wykładowca Uniwersytetu w Sydney, publicysta, komentator polityczny. Autor wielu analiz dotyczących paradoksów państwa liberalnej demokracji, np. „Racje liberała. Eseje o państwie liberalno-demokratycznym” (1992), „Liberałów nikt nie kocha. Eseje i publicystyka 1996-2002” (2003).

Do góry

***

Andrzej Rychard

Rzeczywistość czy mowa o rzeczywistości?

Niewątpliwie trzeba karać za językowe ekscesy, które naruszają istniejące prawo, ale wiara w to, że można za pomocą pedagogiki zmniejszyć polityczną polaryzację debaty jest naiwna. Może więc instytucjonalizacja tego konfliktu w sporze partyjnym nie jest najgorszym pomysłem?

Nasza wątła debata publiczna jest ostatnio zajęta głównie sama sobą. Debatuje się nad tym, czy debata jest właściwa, czy też dominuje w niej mowa nienawiści. Pojawiają się propozycje uspokojenia języka, na przykład poprzez powołanie specjalnego organu rady tym się zajmującej (pomysł ministra Boniego). Z drugiej strony można też od niedawna usłyszeć opinie, że problemem nie jest mowa nienawiści, a sama nienawiść (znamienne są tu wypowiedzi Janiny Paradowskiej w TOK FM 29 listopada czy Wojciecha Maziarskiego w „Gazecie Wyborczej” z 30 listopada). Jak więc jest? Czy chodzi tylko o mowę czy o rzeczywistość? W jakim związku wobec siebie pozostają obie kwestie? A przede wszystkim: czy można je rozpatrywać niezależnie i tak ostro rozdzielać?

Muszę przyznać, że jeszcze niedawno sam skłaniałem się raczej ku hipotezie, że polaryzacja dotyczy bardziej języka niż „twardych” struktur społecznych. Sądziłem, że podział w Polsce manifestuje się z różną siłą na różnych poziomach rzeczywistości. Niewątpliwie najwyraźniej widoczny był w języku mediów, podobnie w sporach elit politycznych (prowadzonych w mediach właśnie, bo poza nimi relacje między politykami różnych obozów nie zawsze były pełne agresji), a stosunkowo słabo w strukturze społecznej. Dwie Polski, o których tak wiele już od paru lat powiedziano, istniały chyba bardziej w świadomości społecznej (głównie wśród polityków obecnych w mediach) niż w społecznej strukturze. Przykładowo – elektoraty obydwu głównych partii, choć odmienne, nie różniły się dramatycznie.

Polaryzacja była bardziej widoczna w języku niż w strukturach. Jak to kiedyś ujął Jerzy Szacki, powstawało pytanie, czy bardziej oddawała stan ducha czy stan rzeczy. Jednakże uporczywe utrzymywanie się polaryzacji w debacie publicznej wskazywało, ze jest ona wręcz funkcjonalna dla dwóch głównych stron (w istocie reprezentowanych przez PO i PiS), pozwala im budować wzajemną tożsamość, że na przykład PO „woli” tradycyjny, konfliktowy PiS niż próby zmiany jego oblicza widoczne co jakiś czas. To wszystko nie mogło pozostać bez wpływu na strukturę społeczną, czyli na to, co w ogromnym uproszczeniu nazwałem rzeczywistością. Tak więc być może wypada osłabić pogląd, że konflikt dotyczy głównie poziomu polityki i mediów, że w istocie redukuje się do konfliktu wokół języka debaty.

Językowe ekscesy

Pogląd, że polaryzacja ma charakter strukturalny, że staje się coraz bardziej zakorzeniona społecznie znajduje bowiem silne wsparcie w wynikach badań empirycznych relacjonowanych ostatnio przez Radosława Markowskiego. Powołując się na rezultaty Polskiego Generalnego Studium Wyborczego wskazuje on fundamentalne, strukturalne różnice między elektoratem PO i PiS. W tym pierwszym, poza jego głównie wielkomiejskim charakterem uderza np. ponad trzykrotnie większa proporcja osób z wyższym wykształceniem niż w elektoracie PiS. Podobnie (odwołując się do tych samych badań) Mikołaj Cześnik wskazuje na malejącą chwiejność polskich podziałów politycznych i na coraz silniejsze ich zakorzenienie w strukturze odmiennych interesów grupowych.

Mamy więc dwie hipotezy: „językową” i „strukturalną”. Zauważmy, że przyjęcie każdej z nich w oderwaniu i izolacji od drugiej prowadzi do odmiennych ocen oraz wizji środków zaradczych. Hipoteza „językowa” zwykle wiąże się z negatywną oceną stanu rzeczy. Polaryzacja języka jest czymś, z czym należy walczyć. A walka, ponieważ rzecz dotyczy mowy właśnie, może być ograniczona do swoistej pedagogiki społecznej. Zmieniajmy prawo, twórzmy specjalną Radę.

Niewątpliwie trzeba karać za językowe ekscesy, które naruszają istniejące prawo. I, jak to zwykle w Polsce bywa, są ku temu wystarczające instrumenty prawne, rzecz w ich stosowaniu. Jednak kiedy czyta się strony internetowe faszyzujących polskich organizacji, włosy stają dęba bardziej z powodu bezsilności władz wobec zawartych tam treści niż z powodu języka, w jakim te treści są wyrażane, nawet mimo widocznych ostatnio prób pozbawiania ich swoistej bezpośredniości i pewnego kamuflażu*. Jednak to tylko dygresja, bowiem pomijam w swej analizie język organizacji mniej lub bardziej skrycie faszyzujących – chodzi mi o polaryzację debaty w jej głównym nurcie demokratycznej polityki. Wiara w to, że można za pomocą pedagogiki zmniejszyć polityczną polaryzację debaty jest naiwna. Język tej debaty oddaje jakieś treści, nie tylko w przypadku marginalnych na szczęście jeszcze ugrupowań faszyzujących, ale też w przypadku polityki nurtu demokratycznego, głównych partii władzy i opozycji.

Z kolei hipoteza „strukturalna” nie zawsze wiąże się z negatywnymi ocenami. Raczej zakłada naturalność konfliktów i polaryzacji. Wskazuje na podłoże odmiennych interesów, a jej implikacją jest zwrócenie uwagi na groźbę kryzysu ekonomicznego jako na potencjalną glebę sprzyjającą wzrostowi radykalizmu.

Dojrzewanie polskiej polityki

Podstawą jest to, że trzeba widzieć te dwie wizje polaryzacji we wzajemnym związku. Może on być dwojaki. Po pierwsze, może być tak, że konflikt obecny początkowo na poziomie debaty, zaczyna „schodzić w dół”, zakorzeniać się w strukturze. Po drugie – co zresztą może być po części rezultatem pierwszego procesu – w ogóle granica między dwoma poziomami nie jest ostra. Język jest elementem rzeczywistości. Szczególnie w polityce, do tego w polityce „zmediatyzowanej”. Dziś naprawdę zaczynamy praktycznie widzieć, co znaczy i jak się realizuje stare McLuhanowskie „The medium is the message”**.

Być może jest więc tak, że istniejący i raczej pogłębiający się podział interesów w strukturze społecznej, podział pomiędzy tymi, którym się bardziej udało i tymi, którym udało się gorzej, wyartykułował się raczej w języku wartości, a nie interesów. Choć to interesy zakorzeniają ów podział, nie jest tak, że zostały one „wytworzone” przez język – istniały wcześniej, to raczej język i interesy wzajemnie się odnalazły. Być może z tego punktu widzenia mielibyśmy do czynienia z pewnym dojrzewaniem polskiej polityki, a nie z jej niedojrzałością, co zwykle zakłada się przy przyjęciu hipotezy o języku nienawiści jako o patologii debaty. Rzecz więc może bardziej w tym, żeby ten konflikt cywilizować, a nie wypierać. Może nawet instytucjonalizacja tego konfliktu poprzez spór między PO a PiS nie jest najgorszym sposobem jego wyrażania? Nie jest trudno wyobrazić sobie gorsze z punktu widzenia wartości obywatelstwa, a także z punktu widzenia wartości liberalnych reprezentacje tego sporu.

* Notabene nie do zaakceptowania są widoczne niekiedy próby budowania fałszywej symetrii pomiędzy tymi faszyzującymi ugrupowaniami a lewicowymi antyfaszystami i prezentowanie ich jako dwóch, w istocie tego samego typu radykalizmów: tu przecież symetrii nie ma żadnej!

** Wśród studentów piszących rozmaite prace na zaliczenie, prace dyplomowe, zauważam odzwierciedlenie tego procesu. Rzadko chcą pisać prace np. na temat roli kobiet, biedy. Ale tematy takie jak wizerunek kobiety czy biedy w serialach telewizyjnych – jak najbardziej.

*** Wypowiedź ta jest zbudowana na fragmencie i idei dłuższego tekstu, który ukaże się w pracy zbiorowej „WieloPolska: nowe struktury – nowe zróżnicowania” w Wydawnictwie Naukowym PWN pod redakcją Marka S. Szczepańskiego i Anny Śliz.

**** Andrzej Rychard, profesor socjologii, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

 

Do góry

***

 Tomasz Sawczuk 

Sfera publiczna jest dla ludzi dorosłych

Arystoteles pisał, że podzielanie przez obywateli wspólnej koncepcji sprawiedliwości tworzy polis. Taki wymóg etyczny, choć w jakiś sposób szczytny i pociągający, jest w dzisiejszych czasach zbyt idealistyczny i niepraktyczny. 

Na gruncie nowoczesnej demokracji akceptujemy pluralizm poglądów, a wielość dopuszczalnych celów uważamy za coś normalnego. Nie widać zresztą realnego sposobu, jak można by owe poglądy ujednolicić – nie ma nawet takiej potrzeby. Wciąż jednak angażujemy się w liczne wspólne wszystkim praktyki społeczne, które sprawiają, że jako żyjącą razem zbiorowość więcej nas łączy niż dzieli.

Mimo to, w ostatnim czasie następuje wyraźna radykalizacja sfery publicznej, ukazują się rosnące podziały polityczne i społeczne, których, jak dotychczas, głównym wyrazicielem jest język. Nie zamierzam tutaj wyliczać niewłaściwych sformułowań, stawiać granic ani zastanawiać się, kto jest bardziej odpowiedzialny. Nie chodzi mi o dalsze polaryzowanie i przypisywanie win. Sfera publiczna jest domeną ludzi dorosłych, każdy więc wie, co wypada, co jest kulturalne, a kiedy lepiej ugryźć się w język. Każdy zdaje sobie również sprawę z tego, że mamy różne wrażliwości, w związku z czym taka granica będzie mniej lub bardziej arbitralna. Tym samym uważam, że wszelkie komisje przeciw mowie nienawiści, które miałyby stwierdzać niewłaściwe używanie języka, są bezsensowne. Chciałbym raczej, byśmy przemyśleli coś innego, co jest ściśle związane z jakością naszej demokracji.

Cierpliwość demokracji jest wielka

Żyjemy w nowoczesnej demokracji, której istotnymi elementami są kompetentne i klarownie ulokowane w systemie instytucje, w tym władza wykonawcza w postaci rządu, niezależna władza sądownicza oraz parlament zrzeszający reprezentantów obywateli. Mamy ponadto instytucje kontrolne w postaci choćby Trybunału Konstytucyjnego, Rzecznika Praw Obywatelskich czy Najwyższej Izby Kontroli. Nieodłącznym elementem takiego systemu muszą być pluralistyczne media oraz zrozumienie istotnej części obywateli dla spraw publicznych, w tym działalność instytucji trzeciego sektora. Takie złożone i pełne ważnych zabezpieczeń dla konstytucyjnych i ustawowych praw ukształtowanie demokratycznych instytucji, w idealnej sytuacji niesie za sobą uznawane przez nas, jak uważa Habermas, domniemanie rozumności rezultatów działania systemu.

Udział mediów i opinii publicznej pozbawia te efekty charakteru czysto proceduralnego, stanowiąc nacisk na kierunki aktywności legislacyjnej, co pozwala osiągnąć różniące się rezultaty w różnych krajach (uwzględniające na przykład różne doświadczenia historyczne lub różne wrażliwości moralne), a także za różnych rządów, z których mimo to każde mogą być rozumne. Jeżeli tak, to istnienie pluralizmu nie jest wyrazem walki tych, którzy wiedzą z tymi, którzy nie wiedzą, lecz przejawem konkurencji pomiędzy różniącymi się koncepcjami najlepszych rozwiązań. Kwestię niezgody na pewne posunięcia legislacyjne trzeba więc odróżnić od moralnej i osobistej dyskredytacji osób je wprowadzających.

Jest to oczywiście obraz w pewnym stopniu abstrakcyjny. W praktyce politycy narażeni są na lobbing, korupcję, wpływy popierających ich środowisk, są także ograniczeni własnym wykształceniem i wiedzą oraz obiektywną możliwością przewidywania, nieraz także czasem i dostępnymi środkami finansowymi, które to czynniki mogą utrudniać dążenie do rozwiązań najlepszych. Pokazuje on jednak coś ważnego, co staram się powiedzieć.

W istocie, choć trudno byłoby zrekonstruować spójną i realną wspólną koncepcję sprawiedliwości, którą wszyscy chcieliby się kierować, to w praktyce wierzymy wspólnie w wiele zasad, których widocznym wyrazicielem jest nasz porządek prawny. Uważamy na przykład, że przypadki równe powinny być traktowane równo, a człowiek jest niewinny do chwili udowodnienia mu popełnienia zakazanego czynu. Jesteśmy też przekonani, że celów politycznych nie wolno pod żadnym pozorem osiągać przemocą. Jeżeli więc zinterpretować sprawiedliwość jako cnotę instytucji, tak jak to czyni Rawls, to okaże się, że państwo, jako wspólnota polityczna, tworzone jest poprzez posiadanie wspólnych instytucji. W takim ujęciu prawdziwy rozłam musiałby się dokonać w drodze faktycznego podważenia owych instytucji przez jakąś istotną grupę, na co jedynym sposobem byłoby użycie przemocy i co jak dotąd nie miało w naszej politycznej praktyce miejsca. Skoro zaś odrzucamy przemoc jako metodę działania (a dopóki prawa obywatelskie są zabezpieczane, to nie ma powodów, by jej używać), to powinniśmy być oddani ulepszaniu systemu, nie zaś jego negowaniu.

Zgoda nie buduje

Istnienie pluralistycznej i żywej sfery publicznej jest zatem czymś, na czym powinno nam zależeć, wbrew powtarzanemu czasem, pustemu na ogół frazesowi, że „zgoda buduje”. Jest to bowiem koniecznym warunkiem wysokiej jakości efektów działania demokracji, a zarazem gwarantem ochrony tych podstawowych zasad, które są nam bliskie. W obecnej, silnie spolaryzowanej, sytuacji poczucie odpowiedzialności powinno u osób działających w sferze publicznej przeważać nad innymi, mniej istotnymi ocenami czy nawet osobistą niechęcią lub pogardą. Nawet wtedy, gdyby nie było realizowane przez wszystkich uczestników dyskusji. Byłoby to wyrazem dobrej obywatelskiej postawy, której należy oczekiwać od uczestników życia publicznego.

Pominąwszy wszelkie partykularne interesy i środowiskowe uwikłania, zaangażowanie w życie publiczne u wszystkich jego uczestników wiąże się z uznaniem dobra państwa za wartość centralną dla działalności publicznej, a dbałość o dobro obywateli, za jej podstawowy wyraz. Chociaż więc szczerość i czystość intencji nie jest wystarczającym gwarantem ich jakości, a rozmaitość postaw i poglądów zmusza do dokonywania niezgodnych z innymi osobami wyborów, to dobrze jest przyjąć, że ów brak zgody jest zawsze wynikiem troski o wspomniane drogie nam wartości. Choć można by zarzucić prezydentowi Obamie hipokryzję i fałsz, gdy w pierwszym zwycięskim przemówieniu tłumaczył ostrość kampanii oddaniem, z jakim obaj kandydaci traktują Amerykę, to lepiej przyjąć, że rzeczywiście było tak jak mówił. Zgodził się z tym także Mitt Romney, życząc zwycięzcy, by jak najlepiej przewodził krajowi. Nie rezygnując z własnych przekonań i działając w zgodzie z nimi, będziemy więc naszą misję wypełniać lepiej poprzez skoncentrowanie się na dyskusji nakierowanej na porozumienie, nie zaś na konfrontację, często o charakterze osobistym, podszytą zgubnymi antagonizmami.

* Tomasz Sawczuk, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. 

 Do góry

***

* Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura.

** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 204 (49/2012) z 4 grudnia 2012 r.