Niebiosa runęły 

Jan Tokarski

Dziewczyna Bonda: What do you know about fear?
Bond: All there is.

Jeżeli w filmie o przygodach brytyjskiego superagenta pojawia się taki dialog, możemy być pewni – niebiosa, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł filmu Sama Mendesa (reżysera obsypanego Oscarami „American Beauty”) runęły. Gdzie podział się superprzystojny i niezniszczalny James Bond, ta zawsze pewna siebie i pozbawiona skrupułów maszyna do zabijania w służbie Jej Królewskiej Mości? Nie ma go. Starego Bonda zastąpił nowy Bond, którego – paradoksalnie – cechuje właśnie to, że jest stary, zmęczony i pełen wątpliwości.

Zapowiedź tej przemiany mogliśmy zobaczyć już w „Casino Royale” – pierwszym odcinku serii, w którym w rolę brytyjskiego agenta wcielił się Daniel Craig. Zwłaszcza otwierająca film scena nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Znany ze spektakularnego rozprawiania się z przeciwnikami Bond wdawał się tam ze swym rywalem w przerażającą szamotaninę na śmierć i życie, dusząc go w końcu z nie lada wysiłkiem. Po takiej rzeźni nie wystarczało – jak w poprzednich odcinkach – poprawić marynarki i ruszyć dalej. Cała koszula 007 była we krwi. Przemoc komiksową zastąpiła znacznie bardziej realistyczna.

„Skyfall” dalej podąża ścieżką przekształcania Jamesa Bonda. 007 chodzi nieogolony, dręczą go wyrzuty sumienia, jest postacią niedostosowaną do świata. Widać to zwłaszcza w jego stosunku do gadżetów, które zawsze były znakiem firmowym brytyjskiego agenta – wszystkie te latające plecaki, niewidzialne samochody, wyrzutnie rakietowe w zegarku (koloryzuję, rzecz jasna). W „Skyfall” Bond od Q, swego speca od nowoczesnej techniki, dostaje jedynie rozpoznający odciski palców właściciela pistolet i miniaturowej wielkości nadajnik radiowy. „To wszysko?” – pyta. „A czego się spodziewałeś? Wybuchającego długopisu? Nie bawimy się już w takie rzeczy” – pada odpowiedź. Podobnie jest zresztą w finale, w którym przenosimy się na szkockie odludzie, do zabitego dechami, rozpadającego się domu. Strzelby, noże, walka z przeciwnikiem twarzą w twarz – oto świat, w którym Bond czuje się dobrze; ataki przeprowadzane z cyberprzestrzeni, widmowi wrogowie, rozproszona, pozbawiona wyraźnego centrum dowodzenia organizacja terrorystyczna – to rzeczy, których nie rozumie i których się obawia. 007 jest anachroniczny, nieprzystosowany, jest dinozaurem z minionej epoki.

Nad jubileuszowym (Bond obchodzi swoje 50-te urodziny) odcinkiem serii unosi się więc atmosfera schyłku, melancholii. Starzy i zmęczeni bohaterowie nie bez sentymenytu wspominają czasy „zimnej wojny”, kiedy to wróg był jasno określony, a ich własne działania i decyzje – pozbawione dojmującej dwuznaczności. Dziś ten świat się rozpadł. Nic nie jest już jasne, granice uległy rozmyciu, dawne podziały zostały unieważnione. Na wszystkim wokoło odciska się piętno zamętu i wieloznaczności. Nawet wrogowie nie są już tacy jak dawniej – są naszymi własnymi tworami, konsekwencjami wyborów dokonywanych między mniejszym a większym złem, a nie Mefistofelesem z bibuły.

„Skyfall” – poza tym, że to ponad dwie godziny znakomitego kina akcji – potwierdza więc skądinąd starą i oklepaną już mocno tezę, że w produktach kultury masowej odbijają się głębsze niepokoje i nadzieje czasów, w jakich powstają. Na najnowszym Bondzie – takie było moje nieodparte wrażenie podczas całego seansu – głęboko odcisnął się nasz Zeitgeist; ta tyleż nieuchwytna, co powszechnie odczuwana „atmosfera dziejów”.

Wyziera ona zresztą nie tylko z ostatnich odsłon przygód najsłynniejszego w dziejach agenta Jej Królewskiej Mości. Również Batman w reżyserii Christophera Nolana nie jest już wyciętym z komiksu i przeklejonym na celuloid superherosem, a jego odważne czyny noszą w sobie posmak goryczy. Superbohaterowie nie tylko przestali być niezniszczalni, oni stracili nad swoimi przeciwnikami moralną przewagę. Najlepszym tego przykładem jest druga część trylogii Nolana, w której finale zło triumfuje nad dobrem, obnaża jego bezsilność i każe bohaterom spreparować „szlachetne kłamstwo”. (Między Bondem a Batmanem jest jednak i różnica: trzeci odcinek przygód 007 z Danielem Craigiem w roli głównej jest naprawdę dobry, trzeci Batman Nolana zaś to kino nudne, nadęte i pretensjonalne.)

Kto wie, być może pierwszym symptomem tej zmiany był sukces serialu „Rodzina Soprano”. To on był sygnałem nastania czasów antybohaterów – postaci rozdartych, zanurzonych głęboko we wszystkie życiowe dwuznaczności, noszących w sobie jakiś ogromny balast mroku i goryczy. Nie inaczej jest w opartym na bestsellerowym cyklu szwedzkich powiesci kryminalnych „Wallanderze” (w roli tytułowej znakomity Kenneth Branagh). Tytułowy detektyw jest tu częściej ratowany z opresji niż sam kogoś z nich wyciąga. Więcej nawet: zamiast oglądać jego kolejne heroiczne wyczyny, uczestniczymy w egzystencjalnym dramacie człowieka zderzającego się z brutalną rzeczywistością, ze światem, którego nie rozumie i z którym nie potrafi dojść do ładu.

Przykłady można by mnożyć. Wszystkie wskazują na to, co podskórnie wyczuwamy: atmosferę melancholii, niepewności, zamętu. Jesteśmy dziś z grubsza rzecz biorąc tacy, jak bohaterowie, w których – niczym w zwierciadłach – chcemy się przeglądać: starzy, zmęczeni i głęboko niepewni własnych racji.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”. Niedawno opublikował książkę „Historie przyszłości. Wizje bolszewizmu w Rosji 1917-1921”.

 „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.