Wojciech Kacperski 

Czy naprawdę dla polskich miast „sky is the limit”?

Z czasów, gdy projektowano Pałac Kultury, zachowała się jedna ciekawa historia. Kiedy przyszło do ustalenia wysokości wieżowca, zespół polskich i rosyjskich architektów wybrał się na prawą stronę Wisły, by obserwować, jak samolot z doczepionym balonem unosi się nad Warszawą. Miał obrazować przyszłą wysokość budynku. Kiedy wzniósł się na 120 metrów, główny architekt Pałacu Lew Rudniew miał powiedzieć: „Wystarczy”. Jednak polscy architekci, na czele z Józefem Sigalinem (szefem Biura Odbudowy Stolicy), złapali wtedy za urządzenie, przez które mieli łączność z pilotem i zaczęli w nie krzyczeć: „Wyżej! Wyżej!”.

Echo tego ich okrzyku sprzed lat pobrzmiewa na ulicach warszawskich ulicach po dziś dzień. Nie tylko zresztą na warszawskich, bo od jakiegoś czasu wysokościowce wznosi się także we Wrocławiu i w Gdyni. Jaki jest odbiór przez mieszkańców? Dla jednych to nowy symbol miasta, znak, że wchodzimy w „nowoczesność”, dla innych – oznaka chciwości i braku wyczucia w zagospodarowaniu przestrzeni miejskiej. Potrafię zrozumieć oba te głosy, jednak to, co się dzieje od jakiegoś czasu w Warszawie – ale i w innych polskich miastach – może budzić niepokój. Nie jest już tak, że stawia się wieżowiec, bo jest miejsce do zagospodarowania i chciałoby się wycisnąć z niego trochę więcej pieniędzy (co już samo w sobie powinno zwracać uwagę). Teraz zaczyna się rozbierać to, co już stoi i w tym miejscu budować rzeczy wyższe. Zaczyna się nawet rozbierać to, co nie tak dawno się było budowane. Zaczynamy więc osiągać wyżyny absurdu.

Dlaczego tak się dzieje? Bo można. Nie potrafimy zapanować nad przestrzenią swoich miast. Nie umiemy myśleć w kategoriach całościowych. Gdy spojrzymy na to, jak wygląda planowanie w Warszawie, złapiemy się za głowę. W kluczowym bowiem rejonie, czyli w Śródmieściu, nie ma prawie w ogóle opracowanych planów miejscowych, a jeśli są, to obejmują punktowo zaledwie kilka kwartałów. Niedawna historia rozbiórki „domków fińskich” na warszawskim Jazdowie (o której pisałem dwa tygodnie temu) i przewrót, jaki się w tej sprawie dokonał (burmistrz Śródmieścia, za namową ambasadora Finlandii, który przedłożył mu propozycję zachowania kilku „domków”, ostatecznie przychylił się do jego pomysłu), pokazała nie tylko brak jasnego pomysłu na zagospodarowanie tej przestrzeni, ale też słabość Urzędu Miasta (właściwie to pokazała jego niezdecydowanie, ale trudno jest powiedzieć, co w tym wypadku jest gorsze). Z kolei zniszczenie panoramy Belwederu z perspektywy Łazienek przez wieżę Kuryłowicza z placu Unii Lubelskiej tylko potwierdza nasz brak wyobraźni oraz wrażliwości na to, jak ma wyglądać krajobraz miasta. Chciałbym podkreślić – nie jestem zupełnym przeciwnikiem wieżowców, mój sprzeciw wynika z tego, że wieżowce stawiane są coraz częściej bez wrażliwości na kontekst, punktowo, tam gdzie się da, gdzie nie obejmują dewelopera żadne obostrzenia – a to jest logika nie dobrej architektury, a „architektury spadochronowej” (której zresztą w Warszawie też jest pełno).

W tym pędzie do kolonizowania polskiego nieba drapaczami chmur i wyciskania z gruntu coraz większej ilości pieniędzy zastanawia mnie jedno – jak daleko zajdzie nasza potrzeba budowania wieżowców? Gdy sir Norman Foster stawiał w Londynie swojego słynnego „ogórka” został zmuszony do spotkania z londyńską komisją urbanistyczną, której nie tylko wytłumaczył się ze wszystkich swoich pomysłów, ale i której musiał się posłuchać, a następnie zmienić proporcje budowli (historię tę wspomniał niedawno Zbigniew Maćków w bardzo ciekawym wywiadzie „Polski wysokościowy zawrót głowy”) [1]. Czy coś takiego w ogóle kiedykolwiek będzie możliwe w Warszawie? W tym kontekście list otwarty Grzegorza Buczka w sprawie uregulowania kwestii zabudowy wysokościowej w „Studium uwarunkowań i kierunku zagospodarowania przestrzennego m. st. Warszawy” wydaje się być głosem potrzebnym i wartym poparcia.

Współcześni inżynierowie zgodnie twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak techniczna granica dla potencjalnej wysokości budynku. Jeśli ktoś będzie dysponował odpowiednim kapitałem, będzie mógł zbudować budynek o dowolnej wielkości. Zatem nawet już przysłowiowe niebo nie wyznacza nam granicy (zgodnie ze znanym amerykańskim powiedzeniem „sky is the limit”). Potraktowałbym to jako przestrogę. Jane Jacobs lubiła powtarzać, że planowanie przestrzeni miejskiej powinno zaczynać się od obserwacji z perspektywy chodnika. Zacznijmy to robić, a nie buszujmy głowami w chmurach.

Przypis:

[1] „Gazeta Wyborcza”, 14.12.2012, s. 28-29.

* Wojciech Kacperski, student filozofii i socjologii UW. Miejski przewodnik po Warszawie. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

     „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.