Obiecał, że przyjdzie na dworzec. Nie do końca w to jednak wierzyłem. Profesorka z uniwersytetu w Poznaniu opowiedziała mi o nim krótką historię. Otóż, miał ją odwieźć na dworzec kolejowy. Wyszli z gmachu uniwersytetu i wtedy on przypomniał sobie, że przecież tego dnia nie przyjechał samochodem. „Cały Hindus” – mówiła z uśmiechem pełnym życzliwości moja znajoma. A jednak tym razem był i wypatrzył mnie na peronie.
Potem siedzieliśmy w jednej z popularnych, by nie powiedzieć kultowych kafeterii w centrum Poznania. Z głośników lokalu „Ptasie Radio” delikatnie sączyła się muzyka. Ta kafeteria to był wybór Mandara. Kiedy zapytałem go, co było, a może i jest trudne do zaakceptowania w Polsce, roześmiał się. Jego pełna ekspresji twarz ożyła jeszcze bardziej, a oczy figlarnie błysnęły.
„Jak to co? Brak lunch time! Jak to możliwe, że w Polsce dzieci w szkołach nie mają lunch time i pory na sjestę! Dlaczego nie mogą usiąść spokojnie i coś zjeść? A tu piętnaście minut przerwy i już na lekcję. Po co? To potworna rzecz!”.
Właściwie nie powinienem być zaskoczony. Mandar Purandare pochodzi z zachodnich Indii, ze stanu Maharasztra. A w Indiach pora lunchu jest nie tylko obyczajową normą. Jest obowiązkiem, a nawet rytuałem. Ileż to razy widziałem tam owe południowe przerwy w pracy. W ich trakcie Indusi otwierali nieduże pojemniki z ryżem i warzywami, a po ich skonsumowaniu układali się do południowego odpoczynku. Na trawnikach pod drzewami albo i na biurkach w szacownych urzędach… Tak bywało choćby w Kerala Kalamandalam, uczelni artystycznej w południowych Indiach, w której poznawałem tradycyjne sztuki performatywne Indii. Lunch time jest konieczny. Dobrze zatem się stało, że nasze spotkanie zaczęliśmy od lunchu…
Teatr i metalurgia
Manadar swoje dziecięce i młodzieńcze lata spędził w Pune, mieście znanym w Indiach z tradycji filmowych. To w Pune powstawały na długo przed robiącym furorę Bollywoodem jedne z najbardziej ambitnych indyjskich filmów. Nic zaskakującego, że spędzając dzieciństwo i młodość w tym mieście Mandar już w wieku kilku lat łyknął artystycznego bakcyla. Ojciec był intelektualistą, pisarzem i zdaje się sprawiał mu radość fakt, iż syn udziela się artystycznie w lokalnych, my byśmy powiedzieli „amatorskich”, grupach teatralnych. Ale w Indiach nie ma właściwie teatrów instytucjonalnych, a różnica pomiędzy zawodowstwem a amatorskimi próbami artystycznymi bywa płynna. Mandar uzupełnia swoje wspomnienia z młodości słowami:
„Musisz wiedzieć, że teatr w Indiach to najbardziej demokratyczna forma działalności. Lekarz wieczorem może być aktorem, bankowiec – też może występować na scenie, no i oczywiście metalurg też może być człowiekiem teatru i też grać na scenie”.
A skąd się wziął ten metalurg? Cóż, radość występów na teatralnych scenach w Pune nie mogła jednak wypełnić całej młodości Mandara. Indusi są bowiem praktyczni i przewidujący. Wiedzą, że ze sztuki wyżyć niełatwo.
„Działalność artystyczna nie pozwala w Indiach zarobić na chleb. Czasem co prawda coś wpadnie, ale częściej nie wpadnie” – mówi. Dlatego Mandar, oprócz grania, zajął się studiowaniem. Zyskał dyplom właśnie inżyniera metalurga.
„Zawsze realizowałem taką strategię. Mieć zawód, wykonywać dobrze swoją pracę, a wieczorem do teatru. I grać, grać, ciągle grać. Także muzykę, bo jestem również muzykiem” – oczy Mandara błyszczą emocją, pełna ekspresji twarz nie pozostawia złudzeń: teatr i sztuka są jego żywiołem.
„Teatr, który uprawiałem, daje wolność. Bo w teatrze tak zwanym profesjonalnym wolności nie ma. Musisz grać to, co ci każe reżyser, scenarzysta. A w teatrze, który robiliśmy w Pune, miałem wolność wyboru – mogłem zagrać, ale mogłem także rolę odrzucić… Co prawda teraz różnice pomiędzy teatrem eksperymentalnym, który uprawiałem, a teatrem komercyjnym coraz bardziej się w Pune zacierają” – te ostatnie słowa wywołują na twarzy Mandara moment zamyślenia.
Grotowski, indyjski bóg teatru
Wyposażony w wiedzę przydatną w hutach i zakładach przemysłowych oraz talenty i umiejętności aktorskie starał się rozwijać także znajomość języków obcych. Angielski był oczywiście używany powszechnie w jego otoczeniu, podobnie jak hindi i marathi – rodzimy język Maharasztry, którym mówi około 95 milionów ludzi. Ale Mandar uczył się jeszcze niemieckiego, którego popularność w Indiach była i jest raczej umiarkowana. W Pune był członkiem stowarzyszenia tłumaczy, którzy przyswajali Indiom, za pośrednictwem języka marathi, literaturę europejską. Między innymi brał udział w tłumaczeniu i wystawieniu na scenie dramatów Bertolda Brechta.
Aktywność Mandara w Pune przypadała na lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Właśnie w tamtym czasie poznał w swoim mieście wybitnego dramatopisarza i człowieka teatru Mahesha Elkunchwara. Dzięki niemu, podczas rozmów o teatrze, które zwykle odbywały się w cieniu tropikalnych drzew, usłyszał o Polsce i polskim teatrze. Mahesh Elkunchwar odwiedzał bowiem w latach osiemdziesiątych wrocławski Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Opowiadał potem o Grotowskim, o sposobie pracy z aktorem, o warsztatach, o jego eksperymentalnym teatrze i o spektaklu „Apocalypsis cum figuris”.
„Dla nas Grotowski był w tamtych latach takim mędrcem teatru, nawet bogiem teatru!” – mówi Hindus.
To prawda, pamiętam spotkania w bengalskiej osadzie Bolpur podczas pracy nad filmem „Grotowski w Bengalu” – z artystami, którzy zetknęli się z nim osobiście. Ich wspomnienia z rozmów i pracy z polskim reżyserem były żywe mimo upływu kilkudziesięciu lat. Pamiętali jego słowa, gesty, sposób zachowania. Niektórym wskazał dalsze ścieżki artystycznego rozwoju. Kiedy wspominam o tym doświadczeniu Mandarowi, natychmiast dodaje:
„To bardzo charakterystyczna cecha Hindusów. My wchłaniamy bardzo wiele z innych tradycji. Darzymy je szacunkiem. Inna sprawa, ile z nich pozostaje w naszej kulturze. To już temat na inną dyskusję… Ale z tych wszystkich rozmów o światowym teatrze odnosiłem wrażenie, że najciekawszy, to teatr w Polsce. Polish theatre is the best theatre – to we mnie pozostało”.
Barbara od niemieckiego
Nauka niemieckiego i zainteresowanie polskim teatrem. Dwie zaskakujące i pozornie odległe od siebie aktywności indyjskiego inżyniera metalurga. Szukanie wiadomości o polskim teatrze było w środowiskach artystycznych Indii niełatwe, ale możliwe. Ale jak zgłębiać tajniki języka niemieckiego, mało popularnego w tej części świata? Co prawda Manadar był w 2001 roku współzałożycielem grupy teatralnej grającej sztuki w języku niemieckim. Otrzymał nawet stypendia do Niemiec. Ale po powrocie do Indii brakowało mu możliwości pogłębiania znajomości języka. „Musiałem znaleźć jakiś sposób, by szlifować niemiecki w praktyce” – mówi.
I znalazł. Wszedł na forum internetowe łączące osoby, z którymi mógł korespondować po niemiecku. Jedna z nich wydała mu się szczególnie interesująca. Była miłośniczką teatru, prawdziwą teatromanką. Chodziła na te same przedstawienia po kilka razy, fascynowała ją gra aktorska, ciekawiły odmienne inscenizacje tych samych dramatów. O, to było coś, co Mandara ciekawiło bardziej, aniżeli zawiłe kwestie metalurgii. Czy znalazł bratnią duszę?
Po sześciu miesiącach korespondencji Mandar uznał, że pora napisać słowa wykraczające daleko poza układną wymianę myśli. Nie powiedział mi, czy napisał to po niemiecku. W naszej rozmowie użył zwrotu angielskiego.
„Barbara, let’s do it!”.
Rishi z Bollywood Kebab
Dylematów, jak budować wspólne życie, mieli wiele. Czy zamieszkać w Indiach, czy w Polsce. Wybrali Polskę. W roku 2008 Mandar przyjechał na stałe do naszego kraju. Szczęśliwie dostał propozycję pracy na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w charakterze lektora języka hindi na Wydziale Orientalistycznym. Żeby zachęcić przyszłych pracodawców do zatrudnienia go, przygotował nawet monodram w języku hindi, który osobiście odegrał.
Początki życia w Poznaniu były – jak sam twierdzi – fajne, choć zdarzały się sytuacje trudne. Przede wszystkim z powodów językowych. Mandar mówił po niemiecku, co u niektórych mieszkańców Poznania budziło pewien rodzaj rezerwy, może nawet i podejrzliwości. Czasami słyszał:
„Oj, ty lepiej nie mów tu po niemiecku”.
A mówił po niemiecku, bo z żoną mógł rozmawiać wygodnie właśnie w tym języku. Polskiego zaczął się uczyć poprzez teatr. W roku 2005 obejrzał w poznańskim Teatrze Nowym „Fausta” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego.
„To był spektakl! Oczywiście tekst «Fausta» znałem, ale chciałem lepiej rozumieć przedstawienie Wiśniewskiego, które grane było w języku polskim”.
Zaczął uczyć się polskiego, bo i Teatr Nowy zatrudnił Mandara w roku 2008 w międzynarodowym projekcie, w którym potrzebni byli aktorzy etniczni. To był projekt „Arka Noego. Nowy koniec Europy” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. W spektaklu tym aktorzy z Polski, Włoch, Niemiec, Austrii, Izraela, Kosowa i Indii zagrali w swoich językach. Wiśniewski wyjaśniał przed premierą 13 września 2008 roku: „Chcemy uczestniczyć w utrwalaniu i poszerzaniu świadomości jedności, która mimo istnienia różnic (ale też dzięki tym różnicom) łączy różne części Europy i świata. […] Każdy mówi w swój szczególny sposób i w swoim języku, i to wcale nie ogranicza porozumienia. Teatr to jest przecież ekspresja, a nie rozważania filozoficzne…”.
Mandar grał w tym przedstawieniu Zwiastującego, czyli posłańca nadziei. W rozmowie z Nową Ewą korzystał z tekstu zaczerpniętego ze staroindyjskiego eposu Mahabharata. Takie były początki jego przygody z Teatrem Nowym w Poznaniu. I ta przygoda trwa do dziś. Grał już bowiem w „Hamlecie” w reżyserii Mai Kleczewskiej, gra także w „Delivery Heroes. Bohaterowie na wynos” w reżyserii Konrada Cichonia. W tym ostatnim spektaklu wciela się w postać Rishiego, właściciela Bollywood Kebab. Jego Rishi wyznaje zasadę, że zadaniem restauratora jest podawanie jedzenia, aby ludzie mogli świętować i muzykować.
Dlaczego w styczniu mówicie o czerwcu?
W spektaklu Wiśniewskiego „Arka Noego. Nowy koniec Europy” Mandar Purandare mówi o przyszłości, ale w realnym życiu męczące jest dla niego to nasze ciągłe myślenie o przyszłości. Jest styczeń, a ludzie spotykają się i mówią o tym, co zrobią w czerwcu.
„Po co” – pyta Mandar i dodaje: „Tu ludzie nie myślą i nie rozmawiają o teraźniejszości. To jest dla mnie absurdalne. Przecież jesteśmy tu i teraz. Jesteśmy w teraźniejszości. Grajmy, śpiewajmy, cieszmy się tą właśnie chwilą”.
Mandar zwrócił też uwagę na to, że mało ludzi w naszym kraju śpiewa. Ludzie w Polsce, zdaniem Mandara, cały czas mówią i mówią. A gdzie jest miejsce na śpiew? Przecież człowiek, który śpiewa, ujawnia prawdę o sobie, staje się przejrzysty. A kwieciste przemowy zacierają prawdę o człowieku – tak uważa Mandar, który przyjechał z Indii.
Po przybyciu do naszego kraju zaskakiwała go też słaba znajomość języka angielskiego. Teraz to już się zmienia, ale w początkowych latach jego pobytu był to problem. W telewizji na przykład promowano jakiś hollywoodzki film, ale tytuł przedstawiano w tłumaczeniu na język polski. Często zupełnie inny, aniżeli angielski oryginał. To Mandarowi zupełnie się nie podobało. A poza tym ciągle dubbing i lektorzy. Jest ich tylko kilku i co film, to ten sam głos, drewniany, pozbawiony emocji.
„Aktor w filmie mówi emocjonalnie «I love you», a ja tu słyszę beznamiętny głos, który zakrywa oryginał i sztywno czyta «Ja cię kocham»” – w wykonaniu Mandara polskie „Ja cię kocham” brzmiało niczym głos sztucznej inteligencji w samochodowej nawigacji.
Zdaniem Mandara ludzie w Polsce stanowczo za dużo też narzekają. I zbyt gwałtownie reagują, na to, co ich zdaniem jest niesłuszne. Tak jak na nielubiane języki obce. Poza tym jest przekonany, że w Polsce istnieje słaba świadomość wielojęzyczności świata. Polska jest monojęzykowa, co bardzo odróżnia nasz kraj od Indii, w których istnieje mnóstwo języków i narzeczy, a przeciętny Hindus zna zwykle kilka z indyjskich języków, nie mówiąc już o mniejszej lub większej znajomości angielskiego.
Nasz maleńki kraj
Mandar nie ukrywa, że niełatwo było mu przyswoić sobie w Polsce inny aniżeli w Indiach rytm dnia. Przecież w centralnych i południowych Indiach dzień ma przez okrągły rok około dwunastu godzin. Dwanaście godzin światła i dwanaście godzin ciemności. A tu raz dzień jest długi, a noc krótka, ale za parę miesięcy długa jest noc, a dzień straszliwie krótki. Trudne było także przyzwyczaić się do mieszkania w kraju, który w porównaniu z Indiami jest po prostu maleńki. Tam, na tych ogromnych przestrzeniach oddzielających jego rodzinne miasto Pune od choćby przylądka Kanyakumri, miał poczucie, że jest cząstką jakiegoś wielkiego społeczeństwa, wielkiego kraju.
„W Polsce w pewien sposób «skurczyłem się»” – mówi z zadumą.
Kiedy tak siedzimy przy kolejnej filiżance herbaty, a może i kawy, pytam, czy Hindusowi trudno mieć żonę Polkę. Mandar wybucha śmiechem, a na moją uwagę:
„Odwagi, Mandar, odwagi”. Odpowiada:
„Nie, nie trudno”. I po chwili dodaje: „Basia jest ekspertem w sprawach kuchni indyjskiej, a poza tym jest bardzo porządna i poukładana, a ja może nie tak bardzo”.
I w tym miejscu przypomina mi się anegdota, która usłyszałem od jednej ze znajomych. Otóż, wedle jej opinii, Mandar ma naturę wolnego człowieka, nieskrępowanego nadmiarem rygorów. Ale kiedy dzwoni Barbara, to bez wahania odpowiada:
„Jawohl Barbara!”
Indie, Polska, świat
Lektorat języka hindi, który Mandar prowadzi na Uniwersytecie w Poznaniu, to nie tylko wkuwanie słówek, to także wspólne ze studentami próby o charakterze artystycznym. Pełne kreatywności i nowatorskich pomysłów. Mandar tworzy z nauki hindi na poznańskim Uniwersytecie rodzaj performace’u. Przecież powiedział, iż nie wyobraża sobie życia bez teatru…
Zakorzeniony w Polsce na dobre Mandar Purandare mówi, że współcześnie ma dwie ojczyzny – i Indie, i Polskę. Przyzwyczaił się na tyle do polskiego klimatu, że zima nie jest mu straszna. Zimowe mrozy są mu teraz nawet bardziej przyjazne aniżeli Indian summer, czyli okres największych indyjskich upałów. Gdy odwiedza wówczas Indie, z przyjemnością myśli o polskiej zimie. Poza tym ma już świadomość, że Indii, które opuszczał w 2008 roku, już nie ma. Mała osada Telegaon pod Pune, którą pamięta jako oazę ciszy i spokoju, już nie istnieje. Huk spalinowych silników, jazgot klaksonów, nawoływania przekupniów – to jest współczesna codzienność Telegaon. Ta nowa codzienność zastąpiła dawne dźwięki – delikatny szum palmowych liści i świergot ptaków.
Mandar mocno akcentuje swoje przekonanie, iż żyjemy już w globalnym świecie. A rasa, wyznanie, obyczaje mają drugorzędne znaczenie. Dlatego, mimo iż uważa się za hinduistę, nie odwiedza hinduistycznych świątyń stworzonych przez członków indyjskiej diaspory w Polsce.
„Według mnie każde miejsce może być świątynią”.
Słowa te przypominają mi filozofię Baulów, bengalskich mistyków, muzyków, śpiewaków i tancerzy. Jak tłumaczył mi niegdyś Abani Biswas, artysta z Bengalu, uczestnik warsztatów prowadzonych w latach osiemdziesiątych przez Jerzego Grotowskiego, Baulowie mogą tworzyć atmosferę sacrum w każdym miejscu: na targowym placu, na ruchliwej ulicy, w zaciszu wiejskiego podwórka. Swoim śpiewem i przemyśleniami kierują ludzi ku sacrum. Są ponad religijnymi podziałami na hinduizm, islam, chrześcijaństwo.
Mandar Purandare – nie wiem, świadomie, czy też nie – przypomina współczesnego Baula, który swoją sztuką chce się dzielić z polskimi widzami i słuchaczami. Gra na indyjskiej tabli, na harmonium i na klarnecie. Śpiewa starożytne teksty w zgodzie z metrum dawnego indyjskiego śpiewu religijnego. Robi to w różnych przestrzeniach: w kafeteriach, w salach widowiskowych, a także w uniwersyteckich aulach. Występuje wszędzie, gdzie zostanie zaproszony. Tak, jak robili to bengalscy Baulowie. Fakt, iż znalazł miejsce dla swojej aktywności w Polsce, to znakomite wzbogacenie krajobrazu kulturowego naszego kraju.
This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.