Rzuciłam mu ironiczne spojrzenie i choć odpowiedziałam: dziękuję, zrobiłam równocześnie krok w tył i zaczęłam patrzeć w inną stronę. Zanim jeszcze zdążył nadjechać tramwaj, zobaczyłam, że podchodzi do nowoprzybyłej na przystanek pani w podeszłym wieku i coś szepcze. Zareagowała na to niedowierzającym uśmiechem. Zrozumiałam, że jest nas co najmniej dwie – najpiękniejsze kobiety świata.

Podróżowanie komunikacją miejską czy przebywanie w miejscach publicznych ma to do siebie, że – chcąc nie chcąc – stajemy się świadkami cudzych rozmów. Wrażenie to jest spotęgowane niezwykłą bliskością, z jaką dotyka człowieka jego narodowy język. Bardzo trudno jest nam po prostu słuchać jego melodii – znaczenie, jakie niosą słowa, zawsze przedziera się na pierwszy plan. Tak też, w śmiesznie krótkim czasie zostaje zbudowana tymczasowa wspólnota społeczna, złożona z osób znajdujących się na czas podróży wewnątrz konkretnego pojazdu transportu miejskiego. Wiemy, kto pokłócił się z koleżanką, słyszymy opinie na temat nowego filmu w kinach, dowiadujemy się, dlaczego ktoś inny spóźnia się na spotkanie, a nawet co będzie dziś, gdzieś, zrobione na obiad.

Oczywiście, ilość prywatnych informacji, które przedostają się do ogólnego obiegu, potęgują telefony komórkowe. Osoba, która do nas dzwoni, może właśnie przebywać w zaciszu swojego domu i mieć wrażenie, że jest to dobry moment na poruszenie intymnych tematów. Natomiast w przypadkowych słuchaczach zaczyna rodzić się dylemat – czy wiedząc, jak trafić do miejsca, którego poszukują nieznajome osoby, powinniśmy włączyć się w rozmowę? Czy odpowiednim zachowaniem jest śmiech przy zasłyszanym żarcie? Wskazanie wartościowej recenzji niezrozumianego filmu? Czy może udawanie, że wcale niczego nie słyszymy?

Decyzja, czy i kiedy należałoby się włączyć w jedną z wyłaniających się z ogólnego gwaru rozmów, zdaje się mieć większe znaczenie, niż może się wydawać. Zdarza się przecież, że zostajemy wciągnięci w taką interakcję słowną, której wcale nie chcemy być częścią. Radzenie sobie w takich sytuacjach jest niezwykle trudne, jakby stabuizowane i nieoswojone społecznie. Nie ma zasady lub generalnego sposobu zachowania, gdyż jest ogólnie przyjęte, że nieznajomi nie podchodzą do siebie. Już nawet sam samo to, jak nieprzyjemna jest jakakolwiek bliskość z obcymi (w ścisku w autobusie czy w tłumie zgromadzonych osób na ulicy) może być tego przykładem. Gdy ktoś się do nas zwraca, a nie jest to dla nas przyjemne, możemy oczywiście odejść, nie reagować lub odpowiedzieć w równie nieprzyjemny sposób. Gorzej, gdy jest to dwóch upitych mężczyzn, którzy właśnie osaczyli nas na końcu jadącego w stronę Pragi tramwaju.

Nie jestem osobą przesądną lub myślącą stereotypami. Na Pragę jeżdżę regularnie, zdarza mi się tam być o różnych porach dnia i nocy. W ogóle zwykle jestem pozytywnie nastawiona do ludzi i z łatwością wymieniam kilka miłych, choć pobieżnych, zdań z nieznajomymi. Przypadek sprawił, że tego dnia, nawet niepóźnym jeszcze wieczorem, jechałyśmy, ja i trzy jeszcze dziewczyny, na wernisaż odbywający się po prawej stronie miasta. Niefortunnie usiadłyśmy z tyłu tramwaju, gdzie dostrzegli nas owi młodzi mężczyźni. Atak rozpoczął się od wykrzykiwań z odległości w naszą stronę, ale szybko zmienił się w scenkę filmową: ich było dwóch, stojących nad nami, wymachującymi butelkami, które trzymali w rękach i zalewających nas potokiem ordynarnych słów. Oczywiście, nie będę ich teraz tu przytaczać – raz, że były niezwykle wulgarne, dwa, że nawet nie byłabym chyba w stanie ich wszystkich przywołać w pamięci. Choć może szkoda – trudno jest przekazać, co wtedy przechodziłyśmy, odnosząc się jedynie do „ogólnej grupy wyrazów”. Uczucie, które towarzyszyło mi podczas tej przykrej przygody (i które wciąż mam wyraźnie w pamięci), nie różniło się bardzo od uczucia bycia obrzucanym kamieniami. Atak dźwiękowy, który jest silniejszy niż wrażenie, jakie wywierają na nas jedynie przeczytane słowa, jest tak samo fizyczny jak uderzenie ręką – po nieprzyjemnej interakcji pozostają niesmak i ból w brzuchu.

Zdarzenia te, które przytrafiły mi się w krótkich odstępach czasowych, sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak bardzo jesteśmy podatni na dźwiękowy przekaz, który wysyłają nam inni. To, że komplementuje czy krytykuje nas osoba bliska, to istotna informacja, zwykle wynikająca rzeczywiście z naszych przeszłych zachowań. Jest naturalną reakcją, że nas dotyka. Natomiast jaki przekaz i jaką wartość mają zaczepki w miejscach publicznych? Czy misją pana z przystanku było dowartościowanie przypadkowo napotkanych kobiet? Czy mężczyźni z tramwaju byli po prostu pijani i postanowili wylać swoją agresję na przypadkowo napotkanych pasażerów? Słuch jest przecież bezbronny, nie wybiera tego, co zostanie mu dane.

Z jakiegoś powodu słowa atakują nas podwójnie. Potrafią zarówno przebić się przez naszą warstwę ochronną i sprawić fizyczny ból, jak i wytrącić z psychicznej równowagi. Nieprzerwany gwar, jaki spotyka nas na co dzień w mieście, narusza poniekąd naszą prywatną przestrzeń, spokój, jaki chcielibyśmy mieć, gdy wracamy zmęczeni po pracy. Czasem z niedowierzaniem rejestrujemy jakąś rozmowę, pytając siebie w duchu: czy naprawdę ktoś porusza właśnie ten temat, przy wszystkich? W sekundę potem: dlaczego właściwie ja tego słucham? Tramwaje i autobusy są jak dźwiękowe pułapki – zamykanie drzwi, pojazd rusza i zostajemy skazani na to, czym zdecydują podzielić się z nami obecni tu przypadkowo pasażerowie. I jeśli chcemy dotrzeć w planowane miejsce na czas – bardzo często musimy zaakceptować ten stan na dłużej niż wynosi dystans jednego przystanku. Znam osoby, które w swojej ucieczce przed komunikacją miejską latem wybierają rower, a zimą spacer. Słyszałam plotki, że ta tendencja staje się coraz bardziej popularna.