[ Wersja niemiecka / deutsche Version ]
Szanowni Państwo,
w 1936 roku spłonął cud architektury, Kryształowy Pałac. Gmach ze stali i szkła stanowił wielką atrakcję Londynu. Kilka lat temu Peter Sloterdijk, najważniejszy żyjący niemiecki filozof, porównał do niego Unię Europejską.
W słynnej metaforze przedstawił jednoczący się Stary Kontynent jako próbę „zbudowania wielkiej przestrzeni wygody i bezpieczeństwa, przestrzeni ochronnej, gdzie życie rozwija się pod znakiem immunologii, staje się coraz bardziej odporne na choroby i zagrożenia”.
Dziś Sloterdijk mówi zupełnie innym głosem. Oto Europejczycy sami zaprzepaszczają historyczną szansę. „Mówiono tylko w kółko o pokoju i wolności, o jedności i różnorodności, ufano, że politykę i obywatelskie zaangażowanie można utkać z nudy”. Głęboki kryzys finansowy, polityczny i walutowy ujawnił inny, utajony, ale o wiele ważniejszy. Wspólnemu europejskiemu projektowi brakuje nieekonomicznych i niepolitycznych podstaw, na których mógłby się oprzeć. Znajdujemy się na pokładzie statku, na którym trwa kłótnia między kapitanami i nikt nie wie, jaki zostanie obrany kurs. Czy myśliciel z Karlsruhe już zapowiada ruinę projektu UE? Czy nowy Kryształowy Pałac potłucze się na naszych oczach? Jakie skorupy pozostaną po szacownej laureatce Nagrody Nobla?
„Z Peterem Sloterdijkiem człowiek może zajść daleko i prawie wszędzie – napisał Rüdiger Safranski. – To wybitny filozof i urodzony pisarz. Wyposażony w egzystencjalny upór, wiecznie początkujący poprzez uporczywe filozoficzne poszukiwania, ma jednocześnie szczęśliwą gotowość do poddania się językowi i prowadzenia oraz uwodzenia ku nowym tezom”. Proponujemy dziś Państwu wspólną wyprawę z autorem „Krytyki cynicznego rozumu” do pochmurnej przyszłości Unii Europejskiej.
* * *
Niniejszy Temat Tygodnia jest kolejnym z cyklu przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz „Kulturę Liberalną” w ramach polsko-niemieckiego projektu o przyszłości Unii Europejskiej. Już wkrótce kolejne numery!
Zapraszamy do lektury!
Karolina Wigura
Europa to klub upokorzonych imperiów
Weszliśmy na pokład statku, na którym trwa kłótnia między kapitanami i nikt nie wie, jaki zostanie obrany kurs – mówi Peter Sloterdijk, jeden z najważniejszych współczesnych filozofów niemieckich, w rozmowie z Karoliną Wigurą
Karolina Wigura: Kto jest dobrym Europejczykiem?
Peter Sloterdijk: Mogę pani powiedzieć, kto dobrym Europejczykiem nie był. Jak pani na pewno wie, w 1683 roku polska kawaleria zadała decydujący cios armii tureckiej pod Wiedniem. Polacy uratowali katolicką tożsamość tego regionu. Bez nich Austria zostałaby prędzej czy później zislamizowana, a reszta Europy znalazłaby się w poważnych tarapatach. Podobno, gdy Ludwik XIV dowiedział się, że to Polacy z Austriakami powstrzymali Turków, zamknął się na trzy dni w swojej komnacie i płakał ze złości. Tak zrobił, chociaż sam był wyznania rzymsko-katolickiego. Nie był dobrym Europejczkiem! To uświadamia, jak długą drogę przeszliśmy od tamtego czasu.
Rzeczywiście, nie wyobrażam sobie francuskiego prezydenta, płaczącego ze złości, na przykład w sytuacji gdyby okazało się, że polska gospodarka dobrze wpływa na stan ekonomii sąsiadów. Ale to nie zmienia faktu, że Europa Zachodnia nie pała entuzjazmem, gdy Polska pragnie siadać do wspólnego stołu z państwami należącymi do strefy euro. Również w obecnym kryzysie.
Bo nawet to, że Europejczycy zostali po 1945 roku zmuszeni, by zrozumieć, jaka jest ich sytuacja, wynikło dopiero z ich kompletnego fiaska. Po 1945 roku nie było Europy. Byli tylko zadomowieni na jej terytorium historyczni autorzy; nie Europejczycy, ale spadkobiercy rozmaitych narodowych imperializmów. Europa sprzed wojny była dziwacznym konglomeratem sześciu, może siedmiu imperializmów, zorganizowanych głównie na bazie państw narodowych. Były wśród nich imperializmy całkowicie zapomniane, jak belgijski. Kiedy dziś mówimy „Belgia”, myślimy tylko o czekoladzie i chaosie w ich parlamencie. Mało kto pamięta, że belgijski król w 1900 roku miał we władaniu dwa miliony kilometrów kwadratowych! W XIX wieku także Niemcy zapragnęli zbudować Imperium, podobnie postąpiła Katarzyna Wielka z Rosją i inni. Taka aglomeracja nie mogła zbudować żadnej koherentnej jedności, ani na gruncie politycznym, ani religijnym. Później dwie wojny światowe unicestwiły kontynent. Europa jest wynikiem eksplozji, jest klubem pokonanych imperiów. Jej psychopolityczną analizę należałoby zacząć od fundamentalnego słowa „upokorzenie”.
Powiedział pan jednak, że Europejczycy nie zrozumieli, jaka jest ich sytuacja.
Gdy powstała Unia Europejska, początkowo jako Europejska Wspólnota Węgla i Stali, minimalistycznie postawiono sobie za cel, by każde państwo mogło w spokoju lizać wojenne rany. Skutek był taki, że każde z nich śniło postimperialistyczne sny, zamiast realizować właściwą pracę programową, która była konieczna, jeśli Europa chciała stać się nowym rodzajem wspólnoty politycznej i cywilizacyjnej. Mówiono tylko w kółko o pokoju i wolności, o jedności i różnorodności, ufano, że politykę i obywatelskie zaangażowanie można utkać z nudy. Dlatego nie udało się nam odebrać Amerykanom wielkiego mitu założycielskiego, który oni Europie po prostu ukradli.
Ma pan na myśli mit o Eneaszu, prawda?
Zgadza się, o Eneaszu, synu trojańskiego księcia i kochanku Wenus. Bogowie powiedli go ze wschodu na zachód, aby założył w Lacjum miasto, nazwane Rzymem. Pierwszy Rzymianin był Trojaninem – to swoisty paradoks. Zostawił za sobą wszystko i zaczął od nowa. Nazywam to mitem drugiej szansy. Europejczycy, pokonani przez samych siebie, pokonani przez śmierć, przez przeciwników, przez historię – taką szansę dostali po wojnie. Europa miała być kontynentem regeneracji. Szansą „wyemigrowania” z wąskich tożsamości narodowych do szerszej – europejskiej.
A co ma pan na myśli, mówiąc, że mit ukradli Amerykanie?
Na każdym amerykańskim dolarze można znaleźć cytat z Wergiliusza. To znaczy, że już Irlandczycy, którzy przypływali do brzegów Ameryki w XVIII wieku, mit o drugiej szansie dosłownie uosabiali swoim ciałem i duszą. Zaś po 1945 roku USA dodatkowo przejęło to, o czym marzyła cała upokorzona rodzina europejskich imperiów: stały się światowym mocarstwem. Żeby cokolwiek z tym zrobić, Europejczycy musieliby głośno o tym mówić, zareklamować to, co im dano, bo mit o drugiej szansie tak naprawdę jest europejski, a nie amerykański. To miałoby działanie antydepresyjne i życiodajne. Przekonałoby Europejczyków od Portugalii aż po Polskę do wspólnego projektu.
Rozmawiałam o pańskiej interpretacji mitu o Eneaszu z Bassamem Tibi, syryjskim politologiem, który spędził w Republice Federalnej kilkadziesiąt lat. Powiedział mi, że jego zdaniem (choć panu jako osobie pochodzącej z Niemiec Zachodnich i tam wychowanej metafora „emigrowania do Europy” może wydawać się pociągająca) rzeczywistość prawdziwych europejskich imigrantów jest nie do pozazdroszczenia. Osobiście uważam, że gdyby istniały przekonujące dla Europejczyków nieekonomiczne, niepolityczne podstawy Unii, to albo ten, albo inny mit zostałyby właściwie odczytane i nie musielibyśmy niczego odbierać Amerykanom.
Racja, i z tego właśnie powodu znajdujemy się dziś w tak nieszczęśliwej sytuacji. Unia Europejska teoretycznie jest rodzajem unii politycznej, walutowej, quasi-cywilizacyjnej, ale w pierwszym rzędzie związkiem konsumpcyjnym i ubezpieczeniowym. Wynaleźliśmy nawet nowy rodzaj kapitalizmu, swoisty kredytyzm, którego mechanizm opiera się na odsetkach, a nie kapitale. Wszyscy prowadzimy życie mobilizowani odsetkostresem, to jest właśnie europejska way of life. Unia od samego początku opiera się na pieniądzu, a nie na żadnym historycznym poczuciu winy czy odpowiedzialności za przeszłość. Nawet nie zauważyliśmy, jak zaszła transformacja winy w wierzytelności [Transformation von Schuld in Schulden – przyp. red.].
Tymczasem trzy oblicza kryzysu, o których głośno się mówi: ekonomiczne, polityczne, kryzys strefy euro, odsłoniły tę sytuację. Czy istnieje szansa na przywrócenie europejskiej solidarności? W jednej ze swoich ostatnich książek, „Du musst Dein Leben aendern”, pisał pan na ten temat językiem biologii i ewolucji kulturowej…
Kiedy Bóg tworzył Adama i Ewę, nie chciał Niemców, Polaków ani Amerykanów. Nie dlatego, by mu się nie podobali, ale ponieważ Niemcy to za dużo, Polacy to za dużo. Naród to za dużo. Ludzie są, no cóż, zwierzętami przystosowanymi do przebywania wśród maksymalnie stu innych osobników. To tyle, ile każdy z nas może objąć wzrokiem, z iloma może być w stałym bezpośrednim kontakcie. Dopiero ewolucja kulturowa nas zurbanizowała, znacjonalizowała, połączyła w milionowe. A ponieważ te wielkie wspólnoty są dla ludzi nienaturalne, ich istnienie podtrzymuje się sztucznie, podnosząc ich temperaturę różnymi zabiegami. Narody są kolektywami gorączki. Od samego rana mają temperaturę 37 stopni z kreskami. Od tego, czy ta temperatura będzie rosła, czy spadała danego dnia, zależy, jak będą się zachowywać. Mocne poczucie wrogości, paranoja, mogą temperaturę podnosić bardzo szybko.
A solidarność nie?
Grupie stuosobowej, w której wszyscy pozostają w bezpośrednim kontakcie, solidarność jest po prostu niepotrzebna. Może czasem jakaś grupa mężczyzn wyruszy na polowanie i nie ma jej kilka dni, ale gdy wrócą, zobaczą swoje kobiety i dzieci i znów wszyscy przebywają niemalże ciągle razem. Jednak skoro już ktoś z tej społeczności wyrusza na zewnątrz, przynosi wieści, że istnieją również inne plemiona. I może się okazać, że na świecie jest nie stu ludzi, ale cztery tysiące, może nawet nieco więcej. Dopóki plemię żyje w oderwaniu od innych i nie zna pojęcia różnicy, pojęcie solidarności jest mu obce. Zaczynamy go używać dopiero wtedy, gdy sama solidarność stanie się już problematyczna…
Skoro narody mają gorączkę, to dlaczego Wspólnota Europejska jest ledwo ciepła?
Weszliśmy na pokład statku, na którym trwa kłótnia między różnymi kapitanami i nikt nie wie, jaki właściwie został obrany kurs. Nawet jeśli wydamy na ten statek nasze wspólne pieniądze, jest prawdopodobne, że nie będziemy umieli zdecydować, dokąd chcemy płynąć. A może to okaże się z czasem. Zjednoczona Europa jest tylko aglomeracją złożoną z bardzo różnych wielkości wspólnot. Nie tylko Wschód i Zachód bardzo się między sobą różnią. Europa południowa jest rzeczywistością samą w sobie, która z realiami Północy nie ma nic wspólnego. Widać to szczególnie silnie w dobie kryzysu finansowego, ale po prawdzie widzieliśmy to również wcześniej, patrząc na nasz i ich styl życia czy światopogląd. Odkąd Unia została rozszerzona na wschód, te różnice są jeszcze silniejsze, cały organizm przypomina bardziej heterogeniczny patchwork niż imperium czy spójną kulturę. Jeśli już Europę można określić w jakikolwiek sposób pozytywnie, przypomina ona raczej wielki projekt edukacyjny. Problem w tym, że stawką w nim jest przetrwanie lub rozpad, życie albo śmierć. I nie ma nauczyciela. Niektórzy próbowali pełnić tę rolę, ale im się nie udało. Ja zresztą również próbowałem uczestniczyć w tej wielkiej europejskiej dydaktyce. Teraz przestałem to robić, bo nie widzę już z Europejczykami możliwości sensownej rozmowy. Projekty, które stoją za nazwami miast, takimi jak Bruksela czy Strasburg, są zbyt złożone, by taka dydaktyka mogła się udać.
I zbyt złożone, by Unia mogła dalej istnieć?
Wie pani, jak wyglądał Dziki Zachód w drugiej połowie XIX stulecia? Kolorowy i niebezpieczny tłum osadników, rewolwerowców, poganiaczy bydła. Dopiero później pojawili się wśród nich szeryfowie, a w powozach poprzyjeżdżali prawnicy. Oni uosabiali państwo. Dokładnie taką sytuację mamy dziś w Europie. Są tu niesłychanie różne kultury państwowe. Francja, najbardziej chyba etatystyczne państwo świata. Niemcy z ich tradycją przemocy państwowej, nieco zbyt dobrze czujący się w roli uniwersalnych winnych. Polacy z ich państwem, którego nie było. Hiszpanie, Portugalczycy, gdzie państwo wciąż jest czymś innym. Szwajcaria, w której państwo jest rozumiane jako bezpośrednia emanacja społeczeństwa. W tej sytuacji przychodzą brukselscy urzędnicy, którzy próbują narzucać porządek. To wymaga jeszcze bardzo dużo czasu.
A może powinniśmy zacząć od refleksji na mniejszą skalę? Na przykład, dlaczego Niemcy i Polacy mają tyle trudności we wzajemnym rozumieniu się?
Bo mamy niekompatybilne lęki. I żywimy inne paranoje. To bardzo utrudnia komunikację. Polacy mają bardzo silną paranoję antysowiecką czy antyrosyjską. Jest tak z oczywistych historycznych względów. Jednak dlaczego w Polsce wciąż nie jest zamknięta sprawa katastrofy smoleńskiej, dlaczego wciąż trwa spór o to, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za katastrofę – proszę mi wierzyć, tego nie rozumie nie tylko żaden Niemiec, ale i nikt w Europie Zachodniej. Albo Jarosław Kaczyński i jego słynne stwierdzenie, że gdyby Niemcy nie zaatakowały Polski w 1939 roku, byłoby dziś 60 milionów Polaków i wasz kraj miałby silniejszą pozycję w Unii Europejskiej… Kaczyński chciał obliczać proporcje reprezentacji politycznej w instytucjach europejskich, dodając żywych i umarłych. Wiele mówi to o Polsce i o waszym specyficznym szaleństwie, w którym doprawdy jesteście szczodrzy.
Mówi pan o polskich paranojach, przykłady ograniczając tylko do dwóch przykładów. A co z niemieckimi lękami?
My mamy inne komponenty deliryczne. Najbardziej boimy się tego, co niewidoczne. To dlatego w iście perwersyjny sposób lubujemy się w mówieniu o epidemiach, terroryzmie i energii jądrowej. Ta ostatnia zresztą, używana do niedawna w elektrowniach w sposób najbardziej pokojowy, powoduje dziś u Niemców więcej obaw niż rosyjskie czy amerykańskie głowice atomowe… Choć ze statystyk wynika, że w ostatnich latach z powodu awarii w tych elektrowniach zmarła jedna, może dwie osoby w Europie. Rocznie ginie więcej od uderzenia pioruna, ponoć nawet 12 osób! Wygląda więc na to, że otwarte na mocy traktatu z Schengen granice doprowadziły tylko do częściowego upodobnienia narodów. Nie wymieniliśmy między sobą swoich lęków. To się jeszcze może zmienić – jeśli do Polaków dotrze, że delirium można eksportować. Niemcy na przykład są w tym świetni.
A co Polacy mogliby eksportować do Europy?
W Polsce jest coś, czego mieszkaniec Europy Zachodniej nie mógłby przeżyć nawet między najbardziej wierzącymi katolikami. Istnieją u was kręgi intelektualistów, które chciałyby anulować granicę między kościołem a narodem. Jest u was pojęcie religijnej wspólnoty, braterstwa, które jest bliskie rodzinności czy klanowości, wspaniała fantazja o homogenicznym społeczeństwie.
Rozumiem, że odnosi się pan do tradycyjnej w Polsce zbitki „Polak-katolik”. Muszę jednak panu powiedzieć, że wyobrażenie homogenicznego społeczeństwa wzbudza w Polakach, nawet tych bardzo wierzących, dość dobrze pamiętających jeszcze komunizm, raczej nieprzyjemne dreszcze. Ma pan natomiast rację, że istnieje w Polakach pewne pragnienie powrotu do mitycznego braterstwa, wspólnotowości. Oprócz tego jednak ważne są dla naszej tożsamości w ostatnich latach dyskusje o przeszłości, które rozbijają nieco tradycyjne wiktymistyczno-heroiczne wyobrażenie Polaków o sobie samych: Jedwabne, czyli symbol dramatycznych relacji polsko-żydowskich podczas wojny, stosunki polsko-ukraińskie, nawet zachowanie Polaków wobec wypędzanych po wojnie Niemców…
Byłoby wspaniale, gdybyście nieco tych debat umieli wyeksportować za granicę. Niemcy rozsiedli się jakoś niepokojąco wygodnie w swojej roli uniwersalnego winnego. Austriacy i Grecy eksportują do Europy resentyment. Węgrzy – przynajmniej ci antyeuropejscy – resentyment agresywny. Mogę zatem nareszcie odpowiedzieć pani na pytanie zadane na początku. Dobry Europejczyk to taki, który zrozumie, na czym polega jego upokorzenie i wyciągnie z tego wnioski. Wy Polacy możecie takimi dobrymi Europejczykami być. Przez wasz katolicyzm i przez historyczne traumy, możecie już dziś wejść do klubu upokorzonych imperiów jak porządny neurotyk.
* Peter Sloterdijk, najważniejszy filozof niemiecki swego pokolenia, rektor Akademii Sztuk Pięknych w Karlsruhe. Jeden z najbardziej wpływowych myślicieli europejskich. Uczeń Theodora Adorna i Maxa Horkheimera, kontynuator i zarazem krytyk zapoczątkowanego przez nich sposobu myślenia o społeczeństwie. Jego najważniejszym dziełem jest wydana w 1983 roku „Krytyka cynicznego rozumu” (wydanie polskie 2008). W Polsce ukazały się także: „Pogarda mas” (2003), „Kryształowy pałac” (2011), „Gniew i czas” (2011).
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunktka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki” (2011). Obecnie przebywa w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu jako Bronisław Geremek Junior Visiting Fellow.
***
* Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura.
** Współpraca: Jakub Stańczyk.
*** Koordynacja projektu ze strony „Kultury Liberalnej”: Ewa Serzysko.
**** Koordynacja projektu ze strony Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej: Monika Różalska.
***** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
****** Tłumaczenie: Lisa Palmes (wywiad) oraz Heinz Rosenau (wstępniak).
„Kultura Liberalna” nr 206 (51/2012) z 18 grudnia 2012 r
Niniejszy Temat Tygodnia jest kolejnym z cyklu przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz „Kulturę Liberalną” w ramach polsko-niemieckiego projektu o przyszłości Unii Europejskiej. Już wkrótce kolejne numery!