Jacek Wakar

Gajos na święta

W przedświątecznym weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” (22-23 grudnia) czytam wywiad Donaty Subbotko z Januszem Gajosem. Warto czekać na rozmowy takie jak ta, bo udowadniają, że wbrew utartym sądom inteligencja wcale nie jest cechą aktorom zupełnie obcą, a na dodatek właściwie niepotrzebną. Obok, w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, wywiad Kuby Demiańczuka z Jerzym Radziwiłowiczem – żal tylko, że jakby niedokończony. Radziwiłowicz mówi wprost o tym, co trawi polską politykę, nazywa jej patologie. Formułuje myśli, nie dbając o tak zwaną polityczną poprawność. O Adamie Hoffmanie z PiS, jednym z moich ulubieńców, mówi: „chamstwo pana Hoffmana jest mi znane od dawna”. Tak trzeba, czasem nie warto bawić w ugrzecznione subtelności. Z ostatnich miesięcy pamiętam też zapisy spotkań z Janem Englertem, z Andrzejem Sewerynem. Z innej flanki – inspirujące rozmowy z Janem Klatą. Pierwsi dwaj artyści znaleźli się w takim punkcie, że już niczego nikomu udowadniać nie muszą. Mają na barkach odpowiedzialność, ale mówią lekko. Bo doświadczenie daje im pewność i dystans. Zbyt dużo w życiu widzieli, aby dziwić się jednorazowym ekscesom.

Janusz Gajos należy do tej samej kategorii. Czy jest dzisiaj największym polskim aktorem? Nie wiem. Tego rodzaju klasyfikacje w gruncie rzeczy mają niewiele sensu. W ostatnich latach straciliśmy Zbigniewa Zapasiewicza, Igora Przegrodzkiego, Andrzeja Łapickiego, ale została grupa, z której każdy może być punktem odniesienia. Jerzy Trela, Radziwiłowicz, Seweryn, Englert, Bronisław Wrocławski, Jan Peszek, a pewnie jeszcze nie o wszystkich pamiętałem. Powtarzam jednak – tego rodzaju zestawienia czasami ułatwiają orientację w terenie, ale nie mają szczególnego znaczenia. Ważne jest inne spojrzenie na rzeczywistość. A tego od największych w aktorskim fachu wciąż możemy się uczyć. Najlepszym przykładem Janusz Gajos.

Miałem możliwość przeprowadzenia z nim kilku rozmów i zawsze ujmował mnie swą skromnością. Tym razem, gdy go czytam, też słyszę charakterystyczny ściszony głos. Gdy mówi o swych nieudanych próbach dostania się do szkoły teatralnej, w istocie opowiada o uporze, z którego uczynił sposób na życie. Najpierw był chłopakiem od kurtyny w teatrze Jana Dormana w Będzinie i tam zrozumiał istotę swego przyszłego zawodu. „Aktor równa się kukła lub marionetka plus jej animator; plus ktoś obdarzony możliwością rozumnego kierowania obojgiem. Takie trzy w jednym” – definiuje. Później stwierdza, że osiągnął to, co chciał. „Uprawiam ten zawód lepiej czy gorzej, ale udowodniłem, że się nadaję. O to mi chodziło. To było wszystko, do czego dążyłem”. Esencja artystycznej kreacji zamknięta w dwóch prostych zdaniach. Bo Janusz Gajos zawsze chronicznie unikał patosu, wielkie słowa nie układały mu się w ustach. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mówił o aktorskiej misji, o artystycznym posłannictwie, by formułował przesłania dla swej publiczności. To prawda, czasem czuł się jej zakładnikiem, jak wtedy, gdy przez lata walczył z etykietką Janka Kosa z „Czterech pancernych”, a potem z Tureckiego z Kabaretu Olgi Lipińskiej. Trzeba było wielu ról, by wreszcie zmyć ich z siebie. Chociażby „Wahadełka” Filipa Bajona oraz całej serii telewizyjnych przedstawień Kazimierza Kutza. Gajos zresztą od lat rozwija ten sam rodzaj bohatera. Człowieka, w którym cały czas rozgrywa się walka. Między przypisaną przez zewnętrzny świat albo też własne przywary i ograniczenia małością a porywami godności, marzeniem o przekroczeniu samego siebie. Dlatego postaci grane przez aktora nigdy nie wpadają w jednoznaczność. Jak alkoholik z „Żółtego szalika” Janusza Morgensterna, który na samym dnie własnego upokorzenia szukał resztek szlachetności, jak Podsiekalnikow z telewizyjnego „Samobójcy” Kutza, albo cenzor z „Ucieczki z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego. Niedawno po raz kolejny oglądałem ten wspaniały film i myślę, że idealnie domknął wątki Szkoły Polskiej, pozostając w tradycji Andrzeja Munka. Gest człowieka systemu, który wybiera ucieczkę w nierzeczywistość, miał i wciąż ma rangę symbolu. Nie traci przy tym niczego ze swej tragikomiczności. Właśnie to połączenie – tragedii z komedią – zdaje mi się kluczem do aktorstwa Janusza Gajosa. Przeświadczenie, że nie ma takiego dramatu, pod którym nie słychać byłoby śmiechu. Choćby miał być zduszony, choćby miał być przez łzy.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Programie Drugim Polskiego Radia.

„Kultura Liberalna” nr 207 (52/2012) z 25 grudnia 2012 r.