imigranci1 smallSzanowni Państwo,

krótka wycieczka autobusem czy spotkanie w kawiarni z pewnością wystarczą, by stwierdzić, że wizje polskiej odmiany multi-kulti to na razie mrzonka. Różnorodności kulturowej zwyczajnie u nas nie widać.

Polska – wbrew swojej bogatej tradycji – jest dziś jednym z najmniej zróżnicowanych kulturowo społeczeństw w regionie. Mieliśmy szansę przekonać się o tym na własnej skórze, często bezskutecznie poszukując kolejnych rozmówców. Wiele poznanych przez nas historii nie stało się częścią poniższego tekstu. Nie dlatego, że nie były one warte przytoczenia. Na drodze stanęła inna potężna bariera – język, który uniemożliwił nam podzieleniem się z Państwem tymi często przejmującymi historiami. Jak wspomina jeden z naszych bohaterów: „język jest trudny, bardzo ciężki. Moja żona już kilka razy próbowała się uczyć po polsku, ale nie da się. I mieszka tak już prawie trzydzieści lat”. Warto pamiętać o tym wymownym milczeniu, bo Polska jest też domem dla tych, z którymi na co dzień nasze drogi zwyczajnie się nie krzyżują.

Według Programu 4 Radia BBC, należącego do jednego z największych konscorcjów medialnycn na świecie, wielokuturowość w Polsce to tylko kwestia czasu. Pomimo fatalistycznych prognoz ekonomicznych nasza gospodarka na tle innych krajów pogrążonych w kryzysie strefy euro wypada bowiem całkiem dobrze.

Nie można zatem wykluczać, że w kolejnych latach staniemy się „Małą Ameryką” na migracyjnej mapie Europy, przyciągającą kolejne pokolenia imigrantów poszukujących u nas nowego życia. Nie wybiegając za daleko wprzód, postanowiliśmy już dziś poprosić tych, dla których zmaganie się z polską rzeczywistością to codzienność, o podzielenie się swoimi historiami.

Jak wyglądają potyczki imigrantów z polską codziennością? Jakie motywacje stoją za ich życiowymi wyborami? Dzisiejszy reportaż napisany przez Jakuba Krzeskiego, Konrada Niemirę i Matyldę Tamborską pod merytoryczną opieką Agnieszki Wądołowskiej próbuje przybliżyć odpowiedź na te i inne pytania. Jeśli proroctwa brytyjskiej rozgłośni radiowej faktycznie mają stać się prawdą, gorąco zachęcamy do wsłuchania się w głos naszych dzisiejszych bohaterów.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


Wietnamczyk. Przy Mickiewiczu rzuciłem palenie
Wenezuelka. W domu chyba bym zwariowała
Ukrainiec. I tak zdecyduje pani inspektor
Rosjanin. Póki jesteś młody, wytrzymujesz


Wietnamczyk: przy Mickiewiczu rzuciłem palenie

Trzynaście dni, widzi pan, do Polski pierwszy raz jechałem aż trzynaście dni, pociągiem przez Chiny, Syberię i Rosję. W 1964 roku władze Wietnamu wybrały najlepszych uczniów z każdej prowincji, przydzielono kierunki studiów i kraje. Najlepsi pojechali do Rosji, reszta do mniejszych krajów socjalistycznych. Do Polski przyjechało nas osiemnastu. Ja zacząłem od Łodzi i kursu języka, potem trafiłem na geodezję na politechnice w Warszawie. Mieszkałem w Rivierze i widzi pan, pamiętam te kamienice ze śladami po kulach, na Pięknej, na Kruczej. Ślady po wojnie robiły na nas wrażenie.

Zrobiłem dyplom, wróciłem do domu, ale już nie na Północ, ale do Hanoi. Zacząłem żyć między dwoma krajami. Od ‘79 doktorat w Warszawie, później praca naukowa w Wietnamie. W ‘86 przyjechałem do Polski na stałe, tym razem z rodziną. Jeden z moich synów miał astmę i klimat w Wietnamie go niszczył. Był w maturalnej klasie, a ważył tylko 25 kilo. Nie było też łatwo ekonomicznie w całym kraju, to było zaledwie dziesięć lat po wojnie. I tak naprawdę to to zaważyło na decyzji o wyjeździe z Wietnamu.

Nie jeżdżą do Centrum

W czasie studiów czułem dużą sympatię Polaków, którzy mieli świadomość tego, co się wtedy działo w Wietnamie, świadomość tamtej wojny. Przed przemianami nikt nie myślał, że zajmujemy stanowiska, nikt nie upatrywał w Wietnamczykach źródła własnych niepowodzeń. W latach 90. patrzono już na nas inaczej.

Urzędy? Nigdy nie miałem z nimi żadnych problemów. Teraz też nie mam, ale to dlatego, że nie ubiegam się o obywatelstwo. Mam kartę stałego pobytu i swobodnie mieszkam. Zresztą, odkąd Polska weszła do Unii i polepszyła się sytuacja gospodarcza, znów zmieniło się podejście do nas. Charakterystyczne jest to, że Wietnamczycy, nawet jeśli mają papiery, boją się zatrzymywania przez policję. Nawet jeśli kontroli jest niedużo, to są nieprzyjemne. Pozostaje uraz, więc ludzie raczej nie wychodzą, nie jeżdżą do Centrum. Po co prowokować.

Z habilitacją na Stadion

Wielu chce nawet wracać do Wietnamu przez finansowy zastój w Polsce. Bogatsi wysyłają dzieci dalej – na studia do Stanów, do Anglii, nawet do Australii i one tam już zostaną. Moi synowie skończyli studia politechniczne tutaj, ale żaden nie pracuje w zawodzie. Starszy ma już dziecko z Polką i trzyma z Polakami. Młodszy handluje, tak jak ja wcześniej, odzieżą importowaną. Nie wrócą już do Wietnamu, tam się inaczej, trudniej żyje, inaczej załatwia sprawy.

Ja po habilitacji najpierw zacząłem pracować naukowo dla polskich firm , ale potem już tylko na Stadionie, bo to były inne pieniądze. I na Stadionie lepiej nam się pracowało, lepiej żyło.

Sienkiewicz się w Wietnamie podoba

Raz w roku jeździmy do Wietnamu, na wietnamski Nowy Rok* albo żeby odwiedzić rodzinę. Moja żona ma tam matkę. Żeby wracać na święta – Wietnam jest dobry, ale na stale byłoby ciężko. W Polsce na emeryturze większość czasu spędzam z Wietnamczykami, ale mam też przyjaciół Polaków, niektórych jeszcze z lat studenckich. Nie czuję barier czy różnic kulturowych. Polska i Wietnam to są średnie kraje, bez mentalności imperium, jaką mają Chiny czy Rosja. W Polsce z ludźmi da się żyć.

Działam w Stowarzyszeniu Wietnamczyków w Polsce, budujemy nową świątynię, bo poprzednia została zniszczona ze względu na likwidację stadionu. No i tłumaczę, dużo tłumaczę. Pierwszy był „Pan Tadeusz” Mickiewicza. Bardzo trudne, ciężkie. Sam Mickiewicz musiał dawać objaśniające przypisy dla Polaków, a co dopiero ja w tłumaczeniu… Wtedy rzuciłem palenie.

Potem przetłumaczyłem trochę nowel Sienkiewicza i ostatnio „Chłopów” Reymonta. I to się bardziej podoba, bo dużo rzeczy się tam dzieje! Te tłumaczenia są w Wietnamie czytane, bo ludzie widzą, że Polska to nie jest duży kraj, a tylu noblistów! I to imponuje. Ale język jest trudny, bardzo ciężki. Moja żona już kilka razy próbowała się uczyć po polsku, ale nie da się. I mieszka tak już prawie trzydzieści lat.

***

Wenezuelka: W domu chyba bym zwariowała

Do Polski przyjechałam w 1982 roku. Namówiła mnie moja nauczycielka śpiewu – Polka. Na wiosnę ‘83 miałam rozpocząć studia muzyczne w Londynie, wszystko już było przygotowane. Ale ona przekonała mnie do przyjazdu do Krakowa, chciałam zobaczyć, czy mi się tu spodoba.

Takie rzeczy w socjalizmie?

To była potężna zmiana, bo od urodzenia mieszkałam w Caracas. Gdy się tu znalazłam, przeżyłam szok. Moje wyobrażenie o socjalizmie legło w gruzach. Wychodzę na rynek, a tu ludzie leżą na chodniku i proszą o jałmużnę.

Pochodzę z rodziny o tradycjach społecznych i lewicujących poglądach. To, co tu zobaczyłam, było dla mnie niesłychane, takie rzeczy mogły się dziać w Caracas, ale nie tu, gdzie miał przecież panować socjalizm… Myślałam, że ludzie dzielą się tym, co mają.

Tu nie wymazuje się przeszłości

Pamiętam, że jedną z pierwszych rzeczy, która mnie uderzyła po przejeździe do Polski, była ciemność – taka fizyczna. Z drugiej strony bardzo serdecznie przyjęli mnie koledzy… Teraz z pewną nostalgią wracam do tamtych czasów – ludzie byli wtedy bardzo kreatywni, bardzo twórczy.

Na pierwszym roku śpiewałam jedną piosenkę w takim gershwinowskim spektaklu. Cały „Blue Monday” był przepisany z płyty ze słuchu przez dyrygenta, który się uparł. Nie było możliwości, żeby sprowadzać materiał nutowy czy wynająć go za ciężkie dolary – on to wszystko przepisał.

Przyjechałam do cudownego miasta, gdzie wszyscy mogli się spotkać w tej samej kawiarni, co 50 lat temu – w Wenezueli tak nie jest. Tam nie dba się o pamięć – są tylko tabliczki. Wszystkie ślady po moim dzieciństwie zostały wymazane, została tylko szkoła podstawowa i uniwersytet.

Ta kwestia pamięci, to ciągłe wspominanie różnych spraw, dla niektórych męczące, dla mnie było bardzo ważne. Ile razy Polski nie było, a trwała w pamięci swoich mieszkańców. To za to kocham Polskę i Polaków. Ta pamięć ma niezwykłe znaczenie, szczególnie kiedy pochodzi się z kraju, który próbuje tę pamięć zabić. To jest to, co mnie najbardziej boli. Próbuje się tam wprowadzać nową rzeczywistość, która z historyczną nie ma nic wspólnego.

Czy ten papież wyszedł, czy nie

Przyjeżdżając, nie miałam żadnych wyobrażeń na temat mojej dalszej przyszłości. Jeszcze w Wenezueli skończyłam pedagogikę, z wykształcenia jestem nauczycielką dla niesłyszących. A tu zostałam jeszcze magistrem sztuki na Akademii Muzycznej, najpierw w Krakowie cztery lata, a potem w Warszawie.

imigranci3 smallOstatnio zrobiłam jeszcze studia podyplomowe w kierunku nauczania hiszpańskiego. Bardzo się cieszę, że tyle rzeczy udało mi się zrobić – zwłaszcza to, co najbardziej lubię. Udała mi się współpraca z naprawdę bardzo cennymi muzykami. Do tego stopnia, że jak widziałam, jak oni się zmagają z tym wszystkim – pomyślałam sobie, że jeśli oni mogą tu mieszkać, to ja też.

Różnica w mentalności? Pamiętam, że byłam z kolegą z Meksyku zobaczyć papieża, gdy przyjechał z pielgrzymką do Polski. Myślałam, że jak on się pokaże, to nastąpi wybuch radości – euforia, krzyki – i po tym poznamy, że już jest. A tam Polacy niemal szeptem: o, papież… papież… Dla mnie to był szok, nie byłam w stanie się zorientować – czy on już wyszedł, czy jeszcze nie.

Na Nowy Rok: obywatelstwo

Kiedy zdecydowałam, że zostanę na stałe? To było pod koniec ‘89 roku, kończyłam już studia, niektóre koleżanki już wyjechały i trzeba było podjąć jakąś decyzję. A ja założyłam rodzinę – w tym momencie trudno się wycofać. Nie wiem, na ile to było słuszne czy nie, nie analizuję swojego życia w ten sposób.

Mam kartę stałego pobytu. Obiecałam sobie na Nowy Rok – jeżeli jutro nie skończy się świat – że będę chciała załatwiać obywatelstwo polskie, też ze względów politycznych. Zawsze myślałam, że warto, ale teraz nie mam już wątpliwości. To, co dzieje się w Wenezueli, jest dla mnie niezrozumiałe, to ma dla mnie znaczenie symboliczne – cięcia z pewnymi sprawami.

Ostatni raz byłam tam cztery lata temu – na pogrzebie mojej mamy. To był ostatni raz – jest coraz gorzej. Co pół godziny umiera jeden Wenezuelczyk z powodu przestępczości – koszmar. To taka specjalnie prowadzona polityka, żeby nie działać przeciwko temu i ludzi trzymać ze strachu zamkniętych w domach.

Cieszę się, że moje dzieci żyją w Polsce, tu są bezpieczne. Tam każda matka wstaje i się martwi – ja też się zawsze martwię, ale gdybym miała tam mieszkać, to chyba bym zwariowała. Tu mają tyle możliwości, czy je wykorzystają, czy nie – to już inna sprawa.

***

Ukrainiec: I tak zdecyduje pani inspektor

Już prawie półtora roku nie byłem na Ukrainie. A w czasie studiów jeździłem regularnie. Nie było dwóch, trzech miesięcy, żebym nie wyjeżdżał. Ale od kiedy pracuję na stałe jako socjolog, to zostałem na dłużej. Właściwie do Polski trafiłem przypadkowo.

Przyjechałem do Warszawy w 2006 roku na taki półroczny kurs. Nie planowałam tu zostać. Ale zauważyłem, że są różne możliwości, jeżeli chodzi o rozwój naukowy. Udało mi się dostać na studia doktoranckie do Szkoły Nauk Społecznych przy PAN-ie. Miałem kilku kolegów, którzy ukończyli tutaj studia. Ta szkoła miała bardzo dobrą opinię. A że gdzie indziej się nie dostałem, więc zdecydowałem się na Warszawę.

Pędem po kwit z numerkiem

Kluczową sprawą jest wiza. Wszystko zaczyna się w polskim konsulacie na Ukrainie. Tam zanosisz wniosek, wszystkie papierki, uzasadnienia. Konsulat na tej podstawie wydaje wizę. Żeby przedłużyć legalny pobyt, muszę w Warszawie trafić do Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Dla wszystkich imigrantów to miejsce jak najbardziej niechciane, bo chyba nikt nie lubi biurokracji. Jeszcze ze cztery lata temu przechodziłem tu przez te same procedury – powtarzałem te same rzeczy, raz za razem.

Teraz jest nieco lepiej. Wtedy kolejka zaczynała się o piątej, szóstej rano przed samym urzędem. Polacy, którzy na przykład nie mieli pieniędzy na piwo, o świcie zajmowali tam kolejkę, a później sprzedawali innym te miejsca. Jak składałem wniosek, to musiałem być tam o piątej. O ósmej otwierał się urząd. Wtedy wszyscy wbiegali do środka, żeby dostać kwit z numerem. Po pięciu, sześciu godzinach, jeżeli wszystko ułożyło się dobrze, mogłem złożyć dokumenty.

Potem zwykle ta sama pani inspektor, która przyjmuje dokumenty, prosiła o to, żeby przynieść jeszcze jakieś dodatkowe papiery. Czasem bardzo różne. Zupełnie. Spis dokumentów obowiązujących? Niby jest. Ale i tak to pani inspektor decyduje, że coś jest jeszcze dodatkowo potrzebne. Czasem to dowód opłaty za prąd albo gaz za trzy poprzednie miesiące. Po co? Żeby ustalić, czy po tych wydatkach zostaje jeszcze taka kwota, żebym mógł przeżyć ten miesiąc w Polsce. Niby wszystko jest uzasadnione, ale możesz przynieść dowolną ilość tych dokumentów, a i tak musisz przyjść jeszcze raz. Tylko raz udało mi się wszystko załatwić od razu.

Tutaj nie budzę podejrzeń

Kilka razy dostałem pytanie: „A czy mogę pana zatrudnić legalnie?”. Pracodawcy bardzo często mają w głowie: „Jak to? Zatrudnić Ukraińca?”. Tutaj jeszcze zachodzi ten problem, że pracuję w strefie, powiedzmy, intelektualnej, a Ukraińców, którzy mają wyższe wykształcenie i są zatrudnieni na takich stanowiskach, nie jest tak dużo. To raczej przypadki sporadyczne. Chociaż mam tu kolegów Ukraińców, którzy mają wykształcenie wyższe – lekarze, nauczyciele, wykładowcy – i za każdym razem korzystałem z ich doświadczenia, wyjaśniałem pracodawcom, że w taki sposób można mnie zatrudnić.

Jak najbardziej Polska mogłaby być moim krajem docelowym, choć może to kwestia tylko Warszawy. Bo innych miast, powiedzmy, przyjaznych dla imigrantów, nie jest tak dużo. Może Wrocław, może Trójmiasto, może Poznań. Ale to w Warszawie czuję się u siebie, tu już i tak mieszka sporo Ukraińców.

Wcale nie „bliska” Polska

Polska jest dalekim krajem, mimo że mamy wspólną granicę. „Bliska” jest może dla Lwowa, dla zachodniej Ukrainy – tam jest duża wymiana ludzi, towarów. Natomiast wszystko, co jest trochę dalej na wschód, tam już jest gorzej. Jeżeli chodzi o przestrzeń publiczną, to Polska nie jest w niej obecna na tyle, żeby uważać, że to jest kraj „bliski”. Gdybyś zapytała na ulicy gdzieś na Ukrainie, kto jest prezydentem albo premierem Polski, raczej by nie wiedzieli. Prezydent Komorowski przyjeżdżał kilka razy i to nawet w ostatnim czasie, ale nie sądzę, żeby ktoś skojarzył.

***

Rosjanin: Póki jesteś młody, wytrzymujesz

Widzisz, do pewnego momentu biznes był najważniejszy i wszystko było mu podporządkowane… Potem nagle pojawia się rodzina, dziecko i to staje się najważniejsze. Szukasz miejsca, gdzie będzie czuła się dobrze i bezpiecznie.

imigranci2 smallDlaczego nie Rosja? Bo wybrała rozwój liberalny i zabawę, odeszła od chrześcijańskich wartości – straciła rodzinę i teraz ginie. Sam pomyśl, był kryzys finansowy (to był koniec lat 90.), a państwo działało przeciw ludziom, to było zwykłe przestępstwo. Niszczono majątki, finanse, wszystkie oszczędności. Póki jesteś młody, to wytrzymujesz, ale kiedy jesteś dorosły… Już ci mówiłem, chodzi o bezpieczeństwo.

Do Polski przyjechałem w ‘98 roku. Handlowałem lodami, to była firma rosyjska, lider na rynku – sprowadzaliśmy 500 ton rocznie. Przez sześć lat mieszkaliśmy pół roku w Polsce, a pół roku w Szwajcarii. Szwajcaria jest daleko od takiego stanu spokoju. Dla Rosjan Polska jest bliżej. Zaakceptować Szwajcarię czy inne kraje europejskie, to jest dość ciężko. Jeżeli nie jesteś nastawiony na liberalne wartości, jak lesbijstwo, gejostwo, narkotyki, to w Szwajcarii nie wytrzymasz. Tam w dzień zarabiasz franka, a wieczorem już go nie masz. To jest zabawa – nastawienie jest inne.

Bardzo narodowy, bardzo polityczny biznes

Tu są bardzo dobre warunki dla rodziny, z biznesem gorzej. Dla mnie była rodzina i mi jest dobrze, a dla innych był dominujący biznes i oni pojechali dalej – jeden do Izraela, drugi do Indii, trzeci do Francji, tam, gdzie mogli się realizować. Bo przyjechać z Rosji i otworzyć w Polsce biznes to bzdura. Biznes jest bardzo polityczny i bardzo narodowy. I ja się z tym zgadzam, on powinien być dla Polski. Mnie się udało, miałem kapitał.

Teraz mam kartę stałego pobytu. Obywatelstwo? Może. Jeżeli zaproszą, dadzą, to proszę bardzo – ja bardzo chętnie. W Polsce czuje się… dość dobrze. Jasne, że polska policja jest bezradna, drogi są okropne, a ludzie życzą innym ludziom zła. Są złe strony, ale jak w każdym kraju.

I katolickie, i prawosławne

Sam jestem prawosławnym. Ale dla mnie jest to obojętne, nie afiszuję się z tym, nie podkreślam tego. Bóg jest jeden. Obchodzę święta katolickie, bo mnie zapraszają katolicy, i prawosławne, żeby razem pójść do cerkwi i się pomodlić. Nie widzę tu problemu.

Moi rodzice mieszkają pode mną. Sprowadziłem wszystkich: ojca, matkę, siostrę. Tylko że ona nie mogła realizować swojego biznesu i wróciła do Moskwy. Zrobiłem jej kartę pobytu, pracę, pieniądze, mieszkanie, ale ona zrezygnowała – pracuje tam i tam się realizuje. Ale wraca tutaj co drugi, trzeci miesiąc.

Wystarczy, że umiesz liczyć do sześciu

Kto poza rodziną? Gramy w backgamona, kto lubi, to ten gra i nas nie łączy charakter czy cokolwiek. Wystarczy, że umiesz liczyć do sześciu i już, to jest taka łączność klubowa – nie kwestia osobliwości czy charakteru. A przyjaciele? Jasne, że chciałbym więcej się z nimi spotykać, brakuje mi ich. Zostali w Moskwie, jeden wyjechał do Londynu, inny do Glasgow. Do tamtego mogę zadzwonić, tamtemu mogę napisać mail. A znaleźć kogoś na jedną godzinę w tygodniu – co to jest za problem? Spotkacie się, porozmawiacie, wypijecie herbatkę, piwo i to wystarczy.

Przypisy:

* Wietnamski Nowy Rok (Tết Nguyên Đan) przypada na koniec stycznia albo początek lutego (w zależności od cyklu księżycowego). Uroczystości trwają trzy dni.

***

* Autorzy reportażu: Jakub Krzeski, Konrad Niemira, Matylda Tamborska.
** Opieka merytoryczna: Agnieszka Wądołowska.
*** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.

„Kultura Liberalna” nr 209 (2/2013) z 8 stycznia 2013 r.