Magdalena M. Baran
Dziury w pamięci
Dwadzieścia lat temu, 1. stycznia 1993 roku, w dwóch stolicach korki od szampana wystrzeliły jakby radośniej niż gdziekolwiek indziej. Narody o których mowa latami czekały na potwierdzenie swej suwerenności, tożsamości. Czekały na rozdzielenie, możliwość stanowienia praw wedle woli własnego narodu, na rzeczy wielkie i te całkiem maleńkie, które rozpalały serca i wyobraźnie obywateli. Po 74 latach Czesi i Słowacy rozdzielili się, a ich aksamitny rozwód, ustanowiono nie na zasadzie orzekania (bądź nie orzekania) o czyjejkolwiek winie, ale po kolejnych rundach politycznych rozmów i ustaleń. Mimo że od upadku komunizmu u naszych południowych sąsiadów dało się zauważyć wzrost tendencji separatystycznych, samych obywateli nikt nie pytał o zdanie. Owszem, w czerwcu 1992 roku obywatele obu późniejszych republik wybrali partie nieszczególnie zainteresowane utrzymaniem status quo, ale referendum w tej sprawie nigdy się nie odbyło, choć niektórzy argumentują, iż za takowe można uznać wynik ostatnich wspólnych wyborów. Na Słowacji zwyciężył wówczas Ruch na Rzecz Demokratycznej Słowacji (HZDS) Vladimíra Mečiara zaś w Czechach Obywatelska Partia Demokratyczna (ODS) Václava Klausa. Obaj panowie mieli chrapkę na władzę, a przecież w normalnym kraju trudno o dwie premierowskie teki. Cóż było robić?
Niemal po sąsiedzku toczyła się wojna bałkańska, a postać rozpadu Jugosławii nie pozostawała bez wpływu na chęć spokojnego i pokojowego ustanowienia nowego porządku. Niejako z drugiej strony mapy byłe republiki ZSRR zabierały się za tworzenie odrębnych państwowości. Mając z tyłu głowy te i wiele innych opowieści Mečiar i Klaus siadali do nieoficjalnych rozmów, którym przysłuchiwały się ściany modernistycznej willi Tugendhat w Brnie na Morawach. W międzyczasie słowacki parlament dwukrotnie uniemożliwił wybór Vaclava Havla na prezydenta wspólnego państwa, a 17 lipca 1992 ogłosił nawet niepodległość. Rozdzielenie obu państw stawało się coraz realniejsze niż jakakolwiek, nawet luźna, forma ich konfederacji. Formalnie o podziale kraju zadecydowało dwóch posłów ponad wymaganą większość (183/300) w parlamencie federalnym, choć długo jeszcze dało się słyszeć głosy o nieprawomocności tej decyzji. Jednak niezależnie od nich, a także od długiej listy mniej i bardziej merytorycznych argumentów natury politycznej, ekonomicznej, historycznej czy kulturowej, rozdzielenie stało się faktem. Faktem stało się także pewne podzielenie dotychczasowych symboli, które dotąd zlepiały w jedno Czechosłowacki twór. Starsi Czesi do dziś mówią, iż w hymnie brak im kończącej go przez lata słowackiej zwrotki…
Po dwudziestu latach od usamodzielniania się obu krajów z politycznej scenach schodzi ostatni bodaj główny bohater tamtych wydarzeń. Vaclav Klaus – po grudniowym wspominkowym spotkaniu z prezydentem Słowacji Ivanem Gašparovičem i wieńczącej prezydenturę kontrowersyjnej amnestii – gasi światło na Hradczanach, ustępując politycznego pola swoim następcom. Kolejne pokolenie zapamięta go jednak raczej jako skłonnego do gaf eurosceptyka (za którego albo trzeba się wstydzić, albo pobłażliwie przymknąć nań oko – na tyle, na ile się da), a nie jako jednego z architektów „aksamitnego rozwodu” Czechosłowacji. Mimo wszystko szkoda.
Innego rodzaju problem jest z drugim architektem rozpadu, Vladimírem Mečiarem, pierwszym premierem Słowacji, który bardzo szybko stracił poparcie swych rodaków. Podczas gdy na Klausie (mimo krytyki jego poglądów i sposobu rządzenia oddajmy mu sprawiedliwość) powieszono chyba wszystkie możliwe psy, ten drugi (przy okazji rocznicy i nie tylko) bywa wybielany, albo i zapominany. A przecież lista jego politycznych błędów, zaniedbań i zaniechań jest długa. Wystarczy wspomnieć autokratyczny styl rządów, spowolnienie tempa negocjacji z NATO i EU, zaognienie stosunków z Węgrami, nieposzanowanie demokratycznych standardów i korupcję. Ba, był nawet oskarżony o zlecenie służbom specjalnym porwania syna prezydenta Austrii (porywaczy ułaskawił później, gdy pełnił obowiązki prezydenta Republiki). Sami Słowacy najpewniej dodaliby jeszcze to i owo. Tymczasem kilka dni po dwudziestoleciu czesko-słowackiego rozstania poważny ponoć polski portal internetowy określa Mečiara mianem polityka „cieszącego się złą sławą”. To ignorancja i pobłażliwość redaktorów, a może tylko wyraz dość powszechnej tendencji do traktowania czytelnika jak idioty. Szkoda, bo przy okazji rocznic warto napisać o sąsiadach coś więcej, choć odrobinę poważniej. Inaczej w pamięci Wyszehradu pojawiają się dziwaczne dziury, które trudno będzie załatać.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 209 (2/2013) z 8 stycznia 2013 r.