Szanowni Państwo,

game1Ubiegłoroczne pospolite ruszenie w sprawie ACTA do dzisiaj wymyka się jednoznacznym ocenom. Z jednej strony był to jeden z najbardziej spektakularnych protestów młodego pokolenia ostatnich lat. Z drugiej, trudno pozbyć się wrażenia, że energia tysięcy ludzi została w jakiś sposób roztrwoniona. A z podskakujących w dwudziestostopniowym mrozie ludzi nie narodzili się prawdziwi AKTAwiści – choć ich narodziny nieraz obwieszczano. Być może długo jeszcze nie zostanie zwołana podobna demonstracja bez wyraźnych liderów, w której maski Anonymous będą skrywać aktywistów od prawej do lewej strony publicznego spectrum.

Chcielibyśmy sądzić, że Rzeczpospolita post-ACTA to trochę inny kraj. Taki, w którym pospolity obywatelski disengagement przestał być czymś oczywistym. Miejsce, w którym zarówno władza, jak i obywatele przewietrzyli pojęcia wolności i praw obywatelskich. Ojczyzna nowych podziałów na „państwowców” i „cyfrowców”, którzy w sporze o dobro publiczne dyskutują o dostępie do informacji, prawach użytkowników kultury, monopolach intelektualnych. Co z tego wyniknie – jeszcze nie wiadomo. Ale w debacie publicznej ery post-ACTA, internet ukazał się wszystkim stronom jako sfera wolności osobistej i zbiorowej. Ta zmiana będzie determinować przyszłość w równym stopniu, co polityka i aktywni obywatele.

Warto pamiętać, że polskie dyskusje funkcjonują w złożonym kontekście międzynarodowym. Trudno o smutniejszy pretekst do ożywienia dyskusji na temat wolności i prawach autorskich w internecie niż śmierć Aarona Swartza, człowieka oskarżonego o kopiowanie plików m.in. z JSTORE’a i udostępnianie ich za darmo innym – rzecznika wolnego i otwartego internetu. Częściowo o zagadnieniach prawnych z tym tematem związanych mówi tekst Alka Tarkowskiego. O polskim kontekście mówi on tak: „funkcjonujemy w schizofrenii, gdy z jednej strony kształtują nas niemal dowolnie technologie w rękach wielkich, monopolizujących globalną rzeczywistość społeczną korporacji, a z drugiej ciąży nam analogowa kula u nogi: nieprzystające do rzeczywistości prawo”.

A co robi dziś statystyczny Kowalski, który skakał rok temu pod Pałacem Prezydenckim? Wbrew temu, co się czasem mówi, „aktywiści stycznia 2012 nie wrócili na kanapę. Cały rok ciężko pracowali. Wyciągają i udostępniają publiczne dane, niestrudzenie negocjują z adwersarzami, punktują próby schowania procesu decyzyjnego do rządowych lodówek i sejmowych zamrażarek, pisze Anna Mazgal. Zaś Lidia Kołucka-Żuk dodaje, że „rok 2012 był rokiem wytężonej współpracy między administracją publiczną a aktywistami-rebeliantami, którzy są rozczarowani sposobem w jaki administracja buduje polityki otwartości. I zastanawia się nad tym, co trzeba zrobić, by otwartościowy projekt „Polska 3.0” był dobrym i wspólnym projektem.

Na koniec Piotr Wciślik proponuje krótki kurs historii… niezależnego obiegu w Polsce. „Kiedy historyk słyszy, że krytycy ruchu otwartościowego głoszą, że propozycje otwartościowców to nic innego jak «kradzież» a ich wizja kultury to jakiś powrót do «komuny», nie może nie potwierdzić: z pewnością coś jest na rzeczy” – pisze Wciślik.

Zapraszamy do lektury!

Anna Mazgal


1. ANNA MAZGAL: Polityka bez polityków
2. LIDIA KOŁUCKA-ŻUK: Cyfrowcy kontra państwowcy
3. ALEK TARKOWSKI: Jak skapitalizować polska cyfrową wiosnę?
4. PIOTR WCIŚLIK: A jeśli powiedzą, że to jest nielegalne… Krótka historia niezależnego obiegu kultury w Polsce


Anna Mazgal

Polityka bez polityków

To, że społeczeństwo pokazało środkowy palec próbującym podpiąć się do protestów politykom, nie było przypadkiem. Oderwanie polityków od polityk, rozumianych jako strategie rozwiązywania problemów publicznych, przyniosło poczucie, że przebrała się miarka instrumentalnego traktowania obywateli.

Protesty anty-ACTA pełne były momentów, które zapewne z czasem zyskają wartość anegdotyczną. Zgodne skakanie na mrozie lewaków i prawaków. Stylistyczna wpadka jednego z uczestników spotkania u premiera, który założył sandały i skarpetki do garnituru. Transparent z napisem „k***a mać!”. Jednak niektórym pewnie śnią się koszmary. Pełni dobrych chęci: marginalny skandalista Janusz Korwin Mikke i samozwańczy trybun ludowy Janusz Palikot zostali przecież wygwizdani i wypchnięci z tłumu.

To, że społeczeństwo pokazało środkowy palec próbującym podpiąć się do protestów politykom, nie było przypadkiem. Oderwanie polityków od polityk, rozumianych jako strategie rozwiązywania problemów publicznych, przyniosło poczucie, że przebrała się miarka instrumentalnego traktowania obywateli. W metaforyczny sposób „rząd stał się nagi”, a obywatele – nie tak liczni i nie tak wściekli jak tłumy pod Przedstawicielstwem Parlamentu EU – przyjęli wektor zwrotu w polityki, w których nie ma polityków.

Oczywiście, nie jest to rzecz nowa. Organizacje od kilku dobrych lat pracowicie główkują w swoich mrowiskach nad różnymi problemami, a wypracowane rozwiązania z lepszym lub gorszym skutkiem podsuwają rządzącym pod ich kapryśną i rozkojarzoną rozwagę. Jako pospolite ruszenie anty-ACTA też nie było zupełnie nowe, choć na pewno miało wyjątkową siłę uderzeniową. Coś drgnęło już w sierpniu 2010 roku, kiedy na Krakowskim Przedmieściu tłum starł się w sprawie krzyża. Po ACTA potrzeba grupowego wyjścia z domu, niekoniecznie w celu wysypywania zboża na tory, jakby na nowo się spodobała. Maszerowali zwolennicy telewizji Trwam, a prawdziwym gorącym terminem na miarę nocy muzeów był 11 listopada.

Można zapytać – co ma rzucanie kostką Bauma do polityki? Ma się tak, że każdy politykuje, jak umie. Być może wyjście na ulice dlatego, by obywatelami nie czuli się jedynie chodzący po nich neonaziści jest w dłuższej perspektywie mało konstruktywne. Zapewne większość skaczących przeciw ACTA nie wie nawet, jak nazywa się ten dokument. Jednak w debacie publicznej, która ma rozmiary i siły życiowe wcześniaka, ważniejsze od tej wiedzy jest zgłoszenie akcesu do niej przez – nawet okazjonalne – wstanie z kanapy. Tego nie wolno ośmieszać ani bagatelizować. Bo jest to jedyna szansa, że na miejsca przed monitorem i telewizorem wróci mniej osób, niż z nich wstało.

Bardzo ciekawe jest to, że pospolite ruszenie oparte na niezgodzie i buncie frapuje nas tak dalece, iż próbujemy je zmapować, omodelować i rozmnożyć. A tymczasem Polacy do rytualnej perfekcji doprowadzili, cytując Alka Tarkowskiego, cykliczne błyskanie na radarze. Od 21 lat w radosnej atmosferze w styczniu wrzucają pieniądze do skarbonek WOŚP. I jakkolwiek nie zamierzam dyskredytować ogromu pracy i zasług jakie ma WOŚP dla zdrowia polskich dzieci, dziwi mnie to, że od tylu lat nie mówimy głośno, jak bardzo jest państwu na rękę takie dobrowolne, podwójne opodatkowanie na rzecz publicznej służby zdrowia. Jak niewielu z nas dzieli się swoim czasem i zasobami z innymi w pozostałe 364 dni w roku. Nie będziemy przecież wyciągać wcześniaka z inkubatora tylko po to, aby mu się lepiej przyjrzeć. I tak sobie leży, biedaczek, przekroczywszy już wiek pełnoletniości.

Czy politycy zrozumieli, że demokracja się zmienia, bo zmieniają się obywatele i ich oczekiwania? Coś powoli do nich dociera, nawet jeśli jeszcze tego nie rozumieją. Aktywiści stycznia 2012 nie wrócili na kanapę – cały rok ciężko pracowali. Wyciągają i udostępniają publiczne dane, niestrudzenie negocjują z adwersarzami, punktują próby schowania procesu decyzyjnego do rządowych lodówek i sejmowych zamrażarek. Jeszcze wiele się muszą nauczyć, wiele rzeczy zmienić, ale oddychają już samodzielnie. To jest właśnie polityka, w której problemy i rozwiązania są ważniejsze niż politycy.

* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, dyrektorka programowa na Polskę, Czechy, Słowację i Węgry w Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. Współprowadzi popularny fanpage na Facebooku „Nie chodzę na panele, w których występują tylko mężczyźni”.

game2

Do góry

***

Lidia Kołucka-Żuk

Cyfrowcy kontra państwowcy

Nie lubię prostych podziałów, bo ich celem jest upraszczanie rzeczywistości. Żeby zdefiniować wspólne cele, łatwiej pewne relacje skontrastować.

Nie uważam, że 2012 rok był rokiem przełomu w relacjach Państwo – obywatele. Nie sądzę byśmy dzięki protestom przeciwko ACTA uświadomili sobie, że żyjemy w społeczeństwie cyfrowym. Uważam za to, że nadajemy symboliczne znaczenie gestom i głośnym wydarzeniom. A tymczasem w dynamicznie zmieniającym się świecie potrzeba przede wszystkim ciężkiej pracy, by porządnie zakorzenić to, co podczas demonstracji i głośnych debat zostało wypowiedziane.

Jasne, że dostęp do danych i informacji, które kumuluje administracja to dostęp do władzy. Dlatego bardzo podoba mi się hasło „przejmujemy państwo”. W końcu, kiedy będzie „nasze”, jeśli nie teraz? Jednak choć nikt nie przeczy, że obywatelom należy się informacja o działaniach administracji, ta ostatnia ciągle boi się swego zleceniodawcy: obywatele upodmiotowieni zarzucą „nas” pytaniami, oczekiwaniami; uniemożliwią „prawdziwą pracę” dla Polski i sparaliżują procesy decyzyjne. Administracja bardzo powoli nabiera przekonania, że otwarcie na różnych poziomach – nie tylko w wymiarze cyfrowym – jest przesądzone. To tylko kwestia czasu i o ten czas toczy się cała sprawa.

Debata o otwartości w rządzeniu i wykonywaniu zadań administracji skażona jest przez podział na „cyfrowców – otwartystów” i państwowców – etatystów*. Ci pierwsi, w imię lepszej kontroli nad rządzącymi, opowiadają się za zmianą modelu rządzenia, otwarciem procesów podejmowania decyzji i przejrzystością. Drudzy, w imię odpowiedzialności za Państwo, mówią o konieczności zachowania bezpieczeństwa. Takie myślenie utrwala stary model w relacjach obywatele – Państwo, gdzie ci pierwsi nie uczestniczą w procesach decyzyjnych i patrzy się na niego z piedestału władzy. „Cyfrowcy” także okopują się na własnych pozycjach i chcąc nie chcąc głównie rozmawiają sami ze sobą.

Proszę się nie oburzać za to uproszczenie, jest świadome. Ciągle kręcą nas bardziej protesty i huczne akcje niż wspólna praca. Mamy obawy, że zostaniemy posądzeni o zbytnie ustępstwa – i  dotyczy to obu stron. Brakuje szerokiej rozmowy zbudowanej nie tylko na deklarowanym, ale i poważnie traktowanym założeniu, że wszyscy staramy się o wspólne dobro.

Konieczne jest też uzmysłowienie administracji, że „cyfrowcy”, to nie jest kolejna grupa lobbingowa, która chce dokonać zamachu na sposób sprawowania władzy. „Cyfrowcy” to w niedalekiej przyszłości wszyscy i tę nową rzeczywistość należy przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza i nauczyć się w niej funkcjonować. Musimy nauczyć się rozmawiać i otwartości i o tym czemu ona ma służyć. Jest wiele możliwości – dialog z obywatelami i władzą naprawdę może służyć usprawnieniu państwa. Administracja i jej przedstawiciele muszą w końcu nauczyć się słuchać i nie zamykać się w wysokiej wieży z napisem „władza” i to w dodatku władza, która wie lepiej. Z drugiej strony Ci, którzy administrację chcą zmienić, czy tez nawet przejąć państwo, muszą też przestać traktować relację na zasadzie próby sił. Może warto zastanowić się, że sytuacja, w której obie strony są wygrane jest najbardziej pożądana? Dialog rozmowa pomiędzy „cyfrystami” a „państwowcami” warto rozpocząć nie zakładając, że  przychodzimy nikogo przekonać do swoich racji – tylko razem wypracujemy wspólne rozwiązania. Banalne – być może. Tylko, że mało stosowne dzisiaj.

* Cyfrowcy i państwowcy to termin, którego użyli w debacie po raz pierwszy – według mej najlepszej wiedzy – Igor Ostrowski i Aleksander Tarkowski

** Lidia Kołucka-Żuk jest prawniczką, dyrektorką wykonawczą Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. W latach 2008-2011 była członkinią Zespołu Doradców Strategicznych Premiera.

 

Do góry

***

Alek Tarkowski

Jak skapitalizować polską cyfrową wiosnę?

Być może pora zacząć myśleć o anty-ACTA jako o niezmiernie ważnym doświadczeniu zbiorowym, pozwalającym mieć wspólne wyobrażenie Polski, widzianej jako społeczeństwo inne od tego, o jakim sobie zazwyczaj opowiadamy.

W zimie 2012 roku dziesiątki tysięcy Polaków protestowały przeciw ACTA. W niektórych miastach, takich jak Tarnów, była to pierwsza manifestacja tej skali od czerwca 1989 roku. Wielu uczestników przeżyło pierwsze tego rodzaju doświadczenie aktywności politycznej. Do tego Polska bezspornie pełniła wiodącą rolę w europejskich protestach przeciw ACTA, co także zdarzyło się po raz pierwszy. Czy zeszłoroczne wydarzenia były awangardą trwałej zmiany społecznej czy też jednorazowym i chwilowym fenomenem?

Analogowy pesymizm i cyfrowy optymizm

Odpowiedź zależy oczywiście od tego, kogo zapytamy. Pesymiści uznają to za jednorazowy błysk na radarze, niezidentyfikowany obiekt życia społecznego. Podobnie opowiedzą osadzeni w przeszłości tradycjonaliści, oczekując od ruchu społecznego jeśli nie organizacji, to przynajmniej trwałości. Tak myślą przede wszystkim ci skupieni na tradycyjnych stawkach polityki społecznej, a może nawet jedynie na polityce historycznej, w debacie na temat konfliktu społecznego uznając je za jedyne warte uwagi.

Patrzący z cyfrowej perspektywy optymiści wierzą w nowe konfiguracje społeczne i siłę mobilizacji ad hoc dzięki nowym formom usieciowienia. Jeśli zmiana faktycznie zajdzie, to za dziesięć lat anty-ACTA będzie opisywana jako moment przełomowy. Badacze z Zespołu Analiz Ruchów Społecznych (ZARS), którzy w trakcie protestów prowadzili badanie metodą interwencji socjologicznej, porównują te wydarzenia z fenomenem „Solidarności”.

Społeczne laboratorium ulicy

Czy mieliśmy zatem do czynienia ze zjawiskiem społecznym skrojonym według zupełnie nowego szablonu? To, że po roku nikt nie potrafi go rozrysować może też oznaczać, że żadnego szablonu tak naprawdę nie ma. Być może dorysowaliśmy go po fakcie, w przypadkowej konfiguracji szukając sensu i ciągłości.

Zagraniczni aktywiści działający na rzecz swobód cyfrowych pytają: jak Polacy to zrobili? Czy możecie nas tego nauczyć? Pytania te są ważne choćby dlatego, że „pogrobowcy ACTA” nadal wykluwają się w różnych miejscach globu: państwa z obszaru Pacyfiku negocjują Trans Pacific Partnership, z zapisami równie groźnymi jak te w ACTA. Quinn Norton, amerykańska działaczka i dziennikarka dokumentująca amerykański ruch Occupy, twierdzi, iż kluczowa dla oceny takich zdarzeń jest możliwość świadomego odtworzenia scenariusza ich organizacji. Nawet jeśli była to organizacja rozproszona, wielowątkowa i realizowana przez wiele ośrodków.

Recepta zaczyna się prosto: potrzeba garstki działających od lat, profesjonalnych organizacji pozarządowych i choćby podstawowego ich dialogu z państwem, dającego poczucie szansy na zmianę. I tu sprawa zaczyna się komplikować. Do scenariusza należy bowiem dodać skuteczną mobilizację w sieci, rozprzestrzeniającą się niczym wirus, czyli po części poza czyjąkolwiek kontrolą. Dalej potrzeba jeszcze mrozów. Tutaj staje się jasne, że mieszanka zdarzeń, jakie doprowadziły do polskiego anty-ACTA jest niepowtarzalna. Pojedyncze elementy da się zorganizować, warto przede wszystkim dbać o silne organizacje cyfrowe, których inne kraje najzwyczajniej Polakom zazdroszczą. To jednak za mało.

Mgnienie cyfrowej wiosny

Można zatem przyjąć, że inaczej być nie mogło. Anty-ACTA to zdarzenie, które badacz społeczny Aristide Zolberg nazwał „chwilami szaleństwa” – gdy ludzie wierzą, że wszystko jest możliwe, a „polityczne zwierzęta przekraczają ramy swojego losu”. Siła tych momentów wynika właśnie z ich nienormalności, więc jako takie nie mogą mieć pozytywistycznej kontynuacji. Podobny trop proponuje Maria Świetlik w zbiorowej publikacji „My, dzieci sieci: wokół manifestu”, analizując protesty w kategoriach paniki moralnej, a więc także zjawiska skrajnie emocjonalnego, rozprzestrzeniającego się „wirusowo”, nieprzystającego do codziennych doświadczeń.

Jestem pesymistą odnośnie żywotności „tradycji ACTA”, nawet w formie wyobrażenia zbiorowego. Zmiany, które można przypisać tamtym wydarzeniom zamykają się w kręgu dialogu państwa z organizacjami pozarządowymi, tym wąskim gronem świadomych i zaangażowanych „obywateli cyfrowych”. Zmienił się język debaty, w połowie zeszłego roku rząd zorganizował bezprecedensowy cykl warsztatów wielostronnych, podczas których rozprawiano nad regulacją społeczeństwa cyfrowego. Ale już druga połowa roku to okres wyhamowania tego procesu na etapie rekomendacji. To także moment sukcesu akcji społecznych w kwestii własności intelektualnej, którym ideologicznie bliżej do zwolenników ACTA niż do protestujących. Kolejnej zimy trudno oprzeć się wrażeniu, że polska „cyfrowa wiosna” trwała krótko.

Jeśli anty-ACTA było wydarzeniem jednostkowym, to nie da się straszyć polityków, że kolejne ACTA przyniesie następną falę protestów. Badacze z ZARS stawiają ciekawą tezę: inicjatorzy akcji świadomie się samoograniczyli, tak by był to chwilowy ruch sprzeciwu, a nie początek długofalowego ruchu na rzecz zmiany. Dowodem prawdziwości ich dociekań może być przyjęcie zasady „NO LOGO”, która stała się źródłem siły tych protestów.

Analogowy bunt w cyfrowym świecie

Nie należy zapominać, że protesty przeciw ACTA dotyczyły spraw „cyfrowych” – nawet jeśli miały również inne wymiary, na przykład protestu przeciw władzy. Upraszczając nieco, sprzeciw wobec ACTA miał na celu ochronę Internetu przed zaborczą ingerencją „starego porządku”. Tym samym wpisał się w tradycję fundamentalną dla rozwoju internetu jako technologii wolności, wyrażoną w 1996 roku przez Johna Perry’ego Barlowa w „Deklaracji niepodległości cyberprzestrzeni”: „Rządy Świata Przemysłu, Wy, zużyci giganci z ciała i stali, przychodzę do Was z Cyberprzestrzeni, nowej ojczyzny Umysłu. W imieniu przyszłości apeluję do Was – związanych z przeszłością – byście zostawili nas w spokoju”. A wszystko to wydarzyło się w kraju plasującym się na ostatnich pozycjach europejskich wskaźników cyfrowego rozwoju. Kraju, który – wydawałoby się – jest zbyt zanurzony w historii i jej dramatach, zbyt konserwatywny i tradycyjny, by się znaleźć w cyfrowej awangardzie.

Po roku trudno odnaleźć ślady tego masowego zainteresowania sprawami cyfrowymi, troski o wolności obywatelskie w internecie. Być może zabrakło „pasów transmisyjnych”, które energię protestów przełożyłby na inne formy długofalowego działania. Przyczyny należałoby pewnie upatrywać w brakach społeczeństwa obywatelskiego, od słabości niezmiernie prężnego, ale niewielkiego „cyfrowego trzeciego sektora” po brak tradycji jednostkowego angażowania się. I pod tym względem historia anty-ACTA jest kolejnym, tak bardzo polskim, dramatycznym zrywem – nieco tylko na siłę wpisującym się choćby w cykliczną historię powstań.

Prawo uchylone w sieci?

Inny trop wynika z badań postaw i rozumienia przez Polaków prawa autorskiego, przeprowadzonych przez Centrum Cyfrowe. Wyłania się z nich obraz stanu anomii – poczucia braku jasnych reguł i funkcjonowania w Sieci, jako obszarze nieregulowanym. Miejsce prawa zajęły technologie – w Internecie ludzie robią to, na co on im pozwala. Kopiują, ściągają i remiksują ile się da, nawet jeśli jest to niezgodne z prawem. Jeśli nasza diagnoza jest słuszna, to pozytywne zmiany prawa nie zostaną przez nich odnotowane – istnieje ono bowiem jakby obok ich cyfrowego życia. Reagują dopiero wtedy, gdy prawo bezpośrednio w to życie ingeruje – tak jak zdarzyło się w przypadku ACTA.

Funkcjonujemy zatem w schizofrenii, gdy z jednej strony kształtują nas niemal dowolnie technologie w rękach wielkich, monopolizujących globalną rzeczywistość społeczną korporacji, a z drugiej ciąży nam analogowa kula u nogi: nieprzystające do rzeczywistości prawo. Tym ważniejsze jest uświadamianie, że anomia nie jest stanem pożądanym. To praca, jaką nadal wykonuje niewielkie środowisko cyfrowych organizacji, dla których historia anty-ACTA jest niezmiernie ważna. Nawet jeśli nie spełniło się marzenie skokowego wzrostu znaczenia spraw cyfrowych w Polsce, udowodniliśmy, że jest w nas potencjał zmiany, nawet w okresie „cyfrowej zimy”. Jak pięknie pisze Zolberg, chwile szaleństwa „nie powodują natychmiastowego zaniku dystansu między teraz i przyszłością, tak jakby chcieli ci, którzy ich doświadczają. W tym sensie […] są zawsze porażkami. Ale dramatycznie ten dystans skracają, i w tym sensie są udanymi cudami”.

Siła nowego mitu

Być może pora zacząć myśleć o anty-ACTA jako o niezmiernie ważnym doświadczeniu zbiorowym, pozwalającym mieć wspólne wyobrażenie Polski, widzianej jako społeczeństwo inne od tego, o jakim sobie zazwyczaj opowiadamy. Jest to opowieść nie tylko o samoorganizacji pokolenia post-solidarnościowego, ale także o Polakach jako społeczeństwie cyfrowym.

Nawet jeśli nie ma prostej recepty na repetę, to bezsprzecznie mamy dowód, że w Polsce mogą dziać się rzeczy ważne. Dlatego tak istotna wydaje się dokumentacja tamtych zdarzeń. Szkoda, że nie doczekały się one obrazu na miarę „Solidarnych 2010”. Na szczęście mamy dokumentację socjologiczną zespołu ZARS – w marcu ukaże się książka podsumowująca ich badania.

*Alek Tarkowski, dyrektor Centrum Cyfrowego Projekt: Polska i jeden z koordynatorów projektu Creative Commons Polska. Zajmuje się promocją otwartych modeli tworzenia i udostępniania treści oraz współpracy. Interesuje się stykiem kultury, społeczeństwa i systemu praw autorskich.

game3

Do góry

***

Piotr Wciślik

A jeśli powiedzą, że to jest nielegalne… Krótka historia niezależnego obiegu kultury w Polsce

Istnieje prawo dostępu do kultury. Istnieje również czarny rynek. Realnie istniał też socjalizm. Kiedy historyk słyszy, że krytycy ruchu otwartościowego głoszą, że propozycje otwartościowców to nic innego jak „kradzież” a ich wizja kultury to jakiś powrót do „komuny”, nie może się powstrzymać, by potwierdzić: niewątpliwie coś jest na rzeczy.

Że swobodne dzielenie się wiedzą jest dobrem ogólnym, że na przeszkodzie kulturze dzielenia się stoją potężne siły, że wreszcie walka o dostęp wiąże się czasami z łamaniem różnych zakazów – to wszystko wpisane jest w mitologiczne podglebie naszej cywilizacji. Niewątpliwie mit prometejski, którego odpowiedniki istnieją w innych kulturach, jest również mitem o kradzieży wiedzy. Gdyby Prometeusz nie skradł bogom wiedzy o tym, jak rozpalić ogień, zapewne miałby całą wątrobę. Jest to dylemat, przed którym staje niejeden otwartościowiec.

Wszelako walka o ogień wiedzy na przekór różnej natury restrykcjom to nie tylko domena mitologii, ale przede wszystkim trwały element naszych dziejów. W Polsce historia niezależnego obiegu kultury jest tak stara, jak historia ograniczania praw kulturowych. Otóż warto mieć na uwadze, że historycznie istnienie niezależnego obiegu nierzadko wiązało się z poruszaniem w obszarze nielegalności. Chodzi nie tylko oto, że obieg niezależny, realizując pewne prawa fundamentalne, wykracza poza ramy prawa stanowionego, ale również o to, że kiedy wolna kultura jest nielegalna, płynie tymi samymi kanałami, co inne nielegalne dobra.

Dziś dzieło zapomniane, ale w latach 80. bestseller, „Bibuła” napisana przez młodego Józefa Piłsudskiego, stanowi wyjątkowo barwny opis związków tejże z przemytem. O przerzucaniu nielegalnych książek przez granicę (co wtedy było częstsze niż drukowanie w kraju) Piłsudski pisał: „Nie  trzeba  myśleć, że tą kontrabandą są tylko  towary,  że je tak  nazwę, polityczne. Przeciwnie,  przede wszystkim  są to  najzwyklejsze  wartości użytkowe – spirytus,  cygara, koronki,  zegarki,  chemikalia  itd., słowem rzeczy, produkowane za granicą i  obłożone przez  rząd wysokim cłem. Kontrabanda  polityczna  stanowi  w  tej  powodzi  zwyczajnego  szwarcownictwa  znikomo  malą część i  dopiero  w  ostatnich  czasach  rząd zwrócił na nią baczniejszą uwagę, nie  stosując zresztą względem niej  żadnych nowych środków obrony,  a  walcząc z  bibułą tak  samo,  jak  walczy z  cygarem  lub  płócienkiem”*. Wydaje się, że mylenie kultury z „cygarem lub płócienkiem”, ściganie tego, co polityczne tak jak się ściga przestępstwa gospodarcze,  zdarza się nie tylko pod carskim zaborem.

Drugi obieg wydawniczy w PRL zaczął się od czegoś w rodzaju samowolnego rozszerzenia pojęcia dozwolonego użytku. W czasach „samizdatu” w ścisłym znaczeniu tego słowa, dysydenckie komunikaty, listy otwarte i oświadczenia programowe były powielane przez łańcuszek osób przepisujących tekst na maszynie do pisania (duża grupa takich osób zgromadzonych w jednym miejscu tworzyła tzw. „chiński powielacz”). Aczkolwiek władze ludowe w końcu „wynajdowały paragraf” na wskazaną osobę, opozycjoniści stali na stanowisku, że powielanie tekstów w domu i na użytek prywatny nie stanowi wykroczenia. Tę typową dla dysydenckiego etosu postawę subwersji w ramach prawa komplikowało pojawienie się pierwszych powielaczy, ponieważ posiadanie sprzętu powielającego było rejestrowane i wymagało zezwolenia. Jak opowiadał Jan Józef Lipski, decyzja o stosowaniu nielegalnych powielaczy została podjęta po burzliwych dyskusjach, w których jednak przekonanie o nadrzędności praw fundamentalnych nad szczegółowymi przepisami  przeważyło.

Nawet przed stanem wojennym, drugi obieg stanowił podziemną infrastrukturę działającego jawnie ruchu opozycyjnego. Owa równoległa sfera publiczna była obok nie tylko struktur państwa, ale sąsiadowała również z czarnym rynkiem, na którym trzeba było zdobyć (a nierzadko również zhakować, czyli dostosować do podziemnych potrzeb) nie tylko powielacze, ale też farbę drukarską i papier (dwadzieścia książek w dziesięciu tysiącach egzemplarzy to 1250 ryz, albo dwa żuki papieru).

Sąsiadowała, co nie oznacza, że była z czarnym rynkiem tożsame. Uczestnicy drugiego obiegu z nieskrywaną pogardą mówili o tzw. „trzecim obiegu”, czyli rynku literatury porno i egipskich senników. Często skarżyli się, że trzeci obieg psuje reputację obiegu drugiego, sprzedając podziemne bestsellery w zaporowych cenach z pogwałceniem praw autorów i wydawców oraz zalewając ów nieformalny rynek kultury masą „fajansu” – tzn. różnych druków okolicznościowych, takich jak kartki świąteczne czy znaczki solidarnościowej poczty z podobiznami Jana Pawła II, Józefa Piłsudskiego czy Lecha Wałęsy. Fajans bowiem absorbował środki, które mogłyby zostać wydane na podziemne książki i czasopisma. W drugim obiegu miały krążyć dzieła niedopuszczone do obiegu oficjalnego – autorzy zakazani, czasami zapomniani, a z czasem po prostu autorzy, którzy nie będąc opozycyjni, wierzyli, że przez drugi obieg ich dzieło dotrze do właściwego odbiorcy i dotrze tam szybciej. Ale drugi obieg rządził się innymi zasadami niż obieg trzeci.

W tym odróżnieniu pomiędzy drugim i trzecim obiegiem kryje się cała ekonomia polityczna wolnego słowa w PRL. Tworzy ona model, który domaga się przemyślenia. Podobnie jak otwartościowcy dzisiaj, Fundusz Wydawnictw Niezależnych (FWN zajmował się pomocą prasie niezależnej i były w nim reprezentowane największe podziemne „firmy”) był zarówno za poszanowaniem praw intelektualnych, oraz przeciwko komercjalizacji kultury. Fundusz domagał się przestrzegania copyright-u oraz praw autorskich, zresztą z różnym powodzeniem, co  jednak nie oznaczało, że utożsamiał prawa kultury z prawami rynku. Autorzy nie negocjowali stawek, otrzymywali wynagrodzenia według oficjalnych (socjalistycznych!) tabeli.

Aby możliwe było otrzymanie dofinansowania, koszt książki nie mógł być wyższy niż to było konieczne do jej produkcji (cena za stronę była okresowo ogłaszana). Popierano również tworzenie niezależnych czytelni, w których dostęp do podziemnej literatury miałoby jak najwięcej osób. Przede wszystkim zaś, przedstawiciele FWN (jak wielu podziemnych publicystów) wierzyli, że dokładnie tak samo jak wolność słowa jest tylko hasłem bez pokrycia, jeżeli nie towarzyszy mu swobodny dostęp do środków komunikacji, tak samo wolna kultura będzie abstrakcją, jeśli nie będzie towarzyszyć jej materialne wsparcie. Byli przekonani, że gdyby drugi obieg wydawniczy pozostawić mechanizmom rynkowym, składałby się głównie z najbardziej prymitywnej antykomunistycznej propagandy oraz tanich powieści sensacyjnych, które wyparłby treści bardziej ambitne. Dla FWN interes kultury nie sprowadzał się do interesów komercyjnych twórców i odbiorców.

Oczywiście, to były inne czasy. Otwartościowcy mają dziś trudniej o tyle, że skądinąd uważają państwo za prawowite, a co za tym idzie, mają więcej skrupułów, nawet jeśli widzą, że na kształt instytucjonalno-prawnych ram kultury często większy wpływ mają lobby koncernów przemysłu rozrywkowego, niż obywatele. Natomiast kiedy ktoś im mówi, że to co robią, jest nielegalne, mogą się pokrzepić myślą, że – w perspektywie długiego trwania – są w całkiem doborowym towarzystwie.

* Józef Piłsudski, „Bibuła”, Londyn: Puls 1983, s. 24.

** Piotr Wciślik, archiwista i historyk, mieszka w Budapeszcie, opiekuje się polskimi zbiorami w Open Society Archives i pisze doktorat na Cenral European University.

 

Do góry

***

* Autor koncepcji numeru: Anna Mazgal.
** Współpraca: Tomasz Sawczuk, Matylda Tamborska.
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.