Padraic Kenney
Co zostało po wygranej loterii
Podczas przedświątecznej wizyty w Polsce zadałem sobie takie pytanie: czy my, liberalni analitycy i opiniodawcy, możemy przy okazji świątecznego nastroju popatrzeć z sympatią na przeciwną stronę sceny politycznej?
W rozmowie opublikowanej jakiś czas temu w „Gazecie Wyborczej” reżyser Maciej Cuske opowiada o swoim filmie, przedstawiającym „bitwę o krzyż” na Krakowskim Przedmieściu. Wspomina rozmowę z nieufną, „moherową” babcią. Podczas tego spotkania okazało się, że swoich frustracji politycznych kobieta nie opiera na nieusuwalnej nienawiści do władz czy do Rosjan ani też na prawicowych przekonaniach. Przyszła na plac, bo czuje się samotna i nękają ją kłopoty rodzinne. To oczywiście tylko jedna rozmowa, ale płynie z niej wniosek, że przynajmniej w niektórych przypadkach to nie tyle ideologia, ile codzienne problemy wyciągają ludzi na ulice. Patrzę na polskie życie polityczne z pewnego dystansu, ale jestem przekonany, że w dzisiejszej Polsce więcej jest powodów do radości niż do gniewu. Dlaczego więc ulica tego nie widzi?
W tym momencie przychodzi mi na myśl amerykańska loteria. Otóż nasze społeczeństwo ogarnęła niedawno prawdziwa gorączka, gdy jedna z krajowych loterii osiągnęła nieprawdopodobny pułap 600 milionów dolarów. Mnie również kusiło, aby kupić los albo nawet i dziesięć, bo przy takiej sumie głos zdrowego rozsądku cichnie, a trzeźwe rozumienie statystyki i systemu podatkowego blednie. Ostatecznie losu nie kupiłem, a pieniądze wygrali jacyś mili farmerzy z Missouri. Pocieszyć się mogę jednie faktem, że wcale nie będzie im przyjemnie z tymi milionami. Ja, rzecz jasna, wiedziałbym, jak pokierować moją wyobrażoną fortunę, ocalając cały świat od chorób, głodu i ogólnego nieszczęścia; oni prawdopodobnie wszystko roztrwonią szybko na prezenty, chwilowe przyjemności i bibeloty.
Niestety tak właśnie często kończą się gwałtowne zmiany statusu finansowego. Wygrani nie tylko na dłuższą metę się nie bogacą, ale i dodatkowo zaczynają przeżywać ogromny stres psychiczny. Wielu z nich czeka potężny zawód. Bogactwo miało zmienić ich w królów świata, pomóc w pozbyciu się wszelkich problemów osobistych, w końcu uczynić ich życie zasobnym i radosnym. A tymczasem życie to życie: problemy osobiste czy frustracje i niepewność nie znikną nagle z powodu jednej zmiany zewnętrznej. Wygrany po kilku latach budzi się jak przysłowiowy wędkarz, który za dużo żądał od złotej rybki.
Czy nie zdarza się tak po wielkiej zmianie politycznej? Przeżywamy wtedy chwile uniesienia, wierzymy, że teraz wszystko się będzie inaczej, że będziemy dla siebie dobrzy, wybaczymy wszystkim i wszystkich przeprosimy, śmiało potępiając przy tym wszelkie zło. Nazywamy ten czas „karnawałem”, rewolucją czy też transformacją, a te słowa odnoszą się zarówno do zmian w naszym zachowaniu, jak i przeobrażeń systemu wokół nas.
Po pewnym czasie odkrywamy jednak, że są dwie strony medalu: cechą każdej epoki postrewolucyjnej jest też odczucie zawodu, rozczarowania, goryczy. Rewolucjom towarzyszy zawsze wybuch sprzecznych emocji, podobnych do tych, których zaznają niespodziewani milionerzy. Tymczasem realizm życia nie znika, pozostają te same zachowania i zadania w codzienności bytu, nawet jeśli kolejki przed sklepami stają się nieco krótsze. W tym nieustającym toku życia intensywna świadomość przemian oraz ich wartość po prostu powszednieją.
Chcę tu zwrócić uwagę na pewien błąd, który popełniają badacze przychylnie nastawieni do przewrotów społecznych oraz czołowi uczestnicy tych rewolucji: wciąż mierzy się to, co się zmieniło, a co pozostało bez zmian, liczy się ilość zadań do wykonania, ocenia, czy to zmiany stałe, czy tymczasowe. Dzielimy zatem społeczeństwo według jego stosunku do transformacji. Wierzymy, że tylko politycznie silni przeciwnicy lub niezdolność rządzenia czy też korupcja zwycięzców mogą przyhamować bieg dziejów. Apatii zwykłych ludzi nikt pod uwagę nie bierze.
Skoro losy na loterie zostały już wykupione, czas zatem przejść do noworocznych życzeń: abym pamiętał, że nie każdy żyje polityką (ekonomią, kulturą), i że nawet codzienne zajęcia i stresy zawierają w sobie pewną siłę polityczną, nawet historyczną. O podstawowych potrzebach ludzkich, takich samych w czasach PRL-u, jak i dzisiaj, powinniśmy myśleć zawsze. Pamiętajmy, że poziom społecznego rozczarowania również jest miarą rewolucyjnych zmian i zasługuje na uwagę nie mniejszą niż wielkie sukcesy.
* Padraic Kenney, profesor historii, dyrektor Polish Studies Center oraz Russian and East European Institute na Indiana University w Bloomington.
„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.