Roman Chymkowski

Biblioteka i gęba Republiki 

Bibliotekoznawcy i badacze czytelnictwa niezliczone tomy poświęcili dowodzeniu i egzemplifikacji tezy, że biblioteka jest instytucją, w której koncentruje się wiele zjawisk życia społecznego w jego różnorakich odsłonach czy problematyzacjach – ekonomicznych, kulturalnych, politycznych itd. Ktoś, kto rzadko bywa w bibliotekach i jeszcze rzadziej czyni je przedmiotem refleksji, powiedziałby zapewne: „Życie w bibliotekach? Nie ma czegoś takiego”. Tymczasem wiele wskazuje na to, że życie w bibliotece i wokół niej to – posługując się modnym za sprawą Giorgia Agambena rozróżnieniem – nie tylko dzoē, ale też bios.

Z racji zainteresowań i obowiązków zawodowych, a mam to rzadkie w świecie szczęście, że owe zainteresowania i obowiązki na ogół idą ze sobą w parze, stosunkowo często bywam w bibliotekach francuskich. Podczas jednego z takich dość krótkich pobytów wybrałem się m.in. do biblioteki publicznej w Centre Pompidou. Każdy, kto się z nią zetknął, wie, że dzięki atrakcyjnej lokalizacji, stosunkowo bogatym – jak na bibliotekę, a raczej mediatekę tego rodzaju – zbiorom, a także skrajnie uproszczonym procedurom korzystania z nich (wszystkie są w wolnym dostępie), cieszy się tak wielką popularnością, że aby się do niej dostać, trzeba odstać nieraz kilkadziesiąt minut w kolejce, która formuje się jeszcze długo przed otwarciem. Pracownicy ochrony w drzwiach wejściowych dbają o to, żeby liczba wszystkich osób znajdujących się wewnątrz nie przekroczyła znacząco liczby miejsc przy stolikach na dwóch piętrach czytelni.

Kiedy wreszcie, po długim oczekiwaniu, dotarłem do tego miejsca kolejki, które stwarzało uzasadnione nadzieje na to, że przy następnym otwarciu przejścia uda mi się dostać do środka, pewna na oko dwudziestoparoletnia kobieta znajdująca się na czele kolejkowej awangardy zawołała swoją dopiero co przybyłą koleżankę, komunikując jej swym ćwierkliwym głosem, że zajęła jej miejsce. Wbrew moim oczekiwaniom nikt z czytelników w żaden sposób tego nie skomentował. Zareagował natomiast strażnik:

Mademoiselle! – zawołał. – Tu wszyscy mają równe prawa i obowiązki. Francja jest republiką, dlatego każdy musi stać w kolejce.

Po oczekujących rozszedł się szmer aprobaty, żadna z kobiet nie miała śmiałości protestować wobec mocy symbolicznej owej égalité.

Donośne słowa czarnoskórego strażnika w kostiumie stylizowanym na policyjny mundur miały w sobie coś z semantyki analizowanego przez Rolanda Barthesa gestu składania przysięgi przez czarnego żołnierza na wierność francuskiej ojczyźnie, której trójkolorowy sztandar powiewający przed jego twarzą ideom wolności, równości i braterstwa nadawał kontekst inny niż ten, w którym działali rewolucjoniści przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku.

Następnego dnia, pozytywnie zbudowany tym doświadczeniem (cóż bowiem lepiej zaspokoiłoby pragnienie porządku świata niż taka oto bezinteresowna i szczera wiara w republikę?), już z większą cierpliwością znosiłem konieczność stania w długiej kolejce oczekujących – wszak wiedziałem, że jest ona demokratyczna, a demokrację traktuje się tu serio. Elle est belle, la France! Rozsmakowawszy się w tej sytuacji, pogrążyłem się znowu w lekturze „Ruin” Volneya, którą to książkę, zakupioną poprzedniego dnia za tzw. prix d’occasion w księgarni Gibert&Joseph przy bulwarze Świętego Michała, zabrałem ze sobą w nadziei łatwiejszego zniesienia długiego czasu oczekiwania na wejście. Z tego odrętwienia – wspomniany wyżej hipotetyczny osobnik sceptycznie ustosunkowujący się do koncepcji jakiegokolwiek życia społecznego w bibliotece, nawet tzw. publicznej, powiedziałby, że odrętwienie to w takim miejscu najwyższa forma życia – wyrwało mnie zamieszanie narastające kilka osób przede mną.

Podniósłszy wzrok znad książki i przestawiwszy go na widzenie przedmiotów innych niż małe, płaskie i znajdujące się w bezpośredniej bliskości oczu, zorientowałem się, że zamieszanie powoduje ostra wymiana zdań między dwoma panami – jednym, odzianym w elegancki garnitur i mającym wszelkie stereotypowe znaki statusowe intelektualisty typu bo-bo, i drugim, wskazującym swoim wyglądem i zapachem na bardzo rzadki kontakt z miejscem, które od biedy można by nazwać domem. Gdyby nie ich sprzeczka miałbym kolejną pożywkę dla swojego entuzjazmu dla demokracji – bądź co bądź w tej samej kolejce do biblioteki, ramię w ramię, książka w książkę, stoją żebrak i burżuj. Końcówkę wymiany zdań, którą zarejestrowałem, można by po polsku oddać następująco (choć – jak wiadomo – język Woltera lepiej by tu pasował):

– Ty tam, czego tu szukasz, kloszardzie?! – krzyczał „intelektualista”.

– A ty co, demokrato?! Nie lubisz Afrykanów, demokrato? Zaraz ci skasuję tę twoją demokratyczną gębę!

Co też, nie zwlekając, uczynił – przy wyrażanym wprost poparciu społecznym ze strony oczekujących w kolejce czytelników. Krewki obrońca Republiki, odpierający domniemany rasizm bo-bo, wyglądem przypominał raczej Wikinga niż przybysza z Południa, lecz nie od dziś wiadomo, że w kwestii zasad fundamentalnych nie o substancję, lecz o symbole chodzi.

* Roman Chymkowski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej UW, kierownik Pracowni Badań Czytelnictwa Biblioteki Narodowej.

„Kultura Liberalna” nr 212 (5/2013) z 29 stycznia 2013 r.