Łukasz Jasina
Jak nakręcić podręcznik do historii? O „Lincolnie” Stevena Spielberga
Nie jest łatwo pisać o Stevenie Spielbergu i jego twórczości. Prawie każdy miłośnik kina nie tylko wie, kim on jest, ale też ma na temat jego filmów własne zdanie. „E.T.”, „Szczęki”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” czy „Lista Schindlera” weszły przebojem do społecznej wyobraźni i pewnie już w naszej pamięci pozostaną – jako szacowne klasyki.
Dorobek Spielberga przynosi także poważne problemy analityczne. Obok dzieł zaliczanych do nurtu „nowej przygody” mieszczą się w nim i thrillery, i tragikomedie oraz niezwykle ważny segment filmów historycznych – zainaugurowane trzy dekady temu „Imperium Słońca” i „Kolorem purpury” – do którego zalicza się również wyświetlany właśnie na polskich ekranach „Lincoln”. Film, który skłania do przyjrzenia się temu, według jakiego klucza Spielberg zabierał się za analizę historii i dokąd go to zaprowadziło.
Prywatna mitologia Spielberga
Owym kluczem do zrozumienia powodów, jakie stały za wyborami reżysera, nie okazała się ani epoka, ani postać, tylko – zasadniczo – prywatne mity reżysera. Jedno z ważniejszych zdarzeń z czasów swojej młodości pokazał w „Monachium”; „Lista Schindlera” to hołd amerykańskiego Żyda złożony wymordowanym europejskim wyznawcom judaizmu; przejęte od Davida Leana „Imperium Słońca” i zbliżony raczej do „Indiany Jonesa” „Czas Wojny” to monumentalne bajki z doniosłymi wydarzeniami w tle, lokujące się pomiędzy kinem historycznym a „kinem nowej przygody”. Spora część historycznych filmów Spielberga rozgrywa się gdzieś w Stanach Zjednoczonych lub dotyczy ich obywateli. Nawet „Lista Schindlera” – choć z Ameryką ma tyle wspólnego, że niektórzy z uratowanych przez Schindlera Żydów trafili po wojnie do USA – wpisywała się w kulminację zainteresowania zagładą w Hollywood. Dwa wcześniejsze filmy reżysera – „Kolor purpury” i „Amistad” – zajmowały się kwestią niewolnictwa lub jego konsekwencjami. W pierwszym z nich dzieje maltretowanej przez męża Celie stały się pretekstem do pokazania przemian na amerykańskim Południu w przededniu walki o prawa obywatelskie. Celie, wytrwale walcząca o swoje życie i godność, jawiła się wręcz jako poprzedniczka Rose Parks. „Amistad” – opowieść o walce grupy afrykańskich niewolników o uznanie ich prawa do buntu – z kolei łączył w sobie klasycznie amerykański dramat sądowy z epickością opowieścią o przełomowym wydarzeniu historycznym. „Lincoln” przypomina najbardziej drugi z nich. Też jest filmem niezwykle epickim (co akurat w wypadku Spielberga nie zaskakuje), a dziejowe wydarzenia ukazane są w formule realistycznej: obok niezwykle rozwlekłych, choć estetycznych i wystylizowanych sekwencji bitew wojny secesyjnej, zawiera także paradokumentalny zapis sesji Kongresu przypominający sesje sądowe z „Amistad”. I tu, i tu bohaterami są więc nie tylko ludzie tworzący historię, ale też procedury, za pomocą których to czynili.
Spielberg, syn żydowskich emigrantów z Ukrainy, obrazuje przeszłość Ameryki w sposób, w którym dostrzegalna jest – charakterystyczna dla wielu emigrantów lub ich potomków – miłość połączona z zawodem. Mistrzem takiego słodko-gorzkiego opisu Stanów Zjednoczonych był Elia Kazan, który choćby w „Na nabrzeżach”, pokazał, że jest to okrutny kraj dla biednych i pełnych wewnętrznych ran ludzi, ale jednocześnie miejsce, w którym można walczyć o swoje prawa. Podobnie okrutną Amerykę, pełną jednak procedur i ideałów, które mogą pomóc w przywróceniu dobrego stanu rzeczy, pokazywał Sidney Lumet i – może nieco nazbyt idealistycznie – Frank Capra.
Motywy i zdarzenia historyczne w filmach Spielberga wydają się jego skrajnie osobistym wyborem, wyborem potomka emigrantów wierzącego w amerykańskie ideały. Z biegiem lat jego rozliczenie staje się jednak coraz mniej ostre. Straszliwe Południe z „Koloru purpury”, gdzie nietknięta pozostała tylko godność głównej bohaterki, ewoluowało najpierw w uwielbienie amerykańskiej sprawiedliwości w „Amistad”, a następnie w wykład dydaktyczny dla młodzieży w „Lincolnie”, wykład zdradzający inspirację szkolnymi podręcznikami.
Spielberg dydaktyk
Spielbergowski Lincoln jest bowiem tym Lincolnem, którego poznają amerykańscy uczniowie na lekcjach w szkołach podstawowych i średnich – spiżową postacią bez skazy i zmazy przypominającą giganta z monumentalnego pomnika w Waszyngtonie. Z każdym z bohaterów wojny secesyjnej kino obeszło się dość ostro – nawet Waszyngtonowi dostało się swego czasu w serialu telewizyjnym z Barrym Bostwickiem, podczas gdy Lincolna, jako chyba jedynej postaci z dziejów, nie tykano. U Spielberga nic nowego. Mąż stanu, wizjoner, największy prezydent w dziejach Stanów Zjednoczonych. Filmowy Lincoln zawsze jest w centrum, wypowiada wyłącznie słuszne sądy i przewiduje to, co zdarzy się daleko naprzód; jest wreszcie tym, który jako jedyny trzyma się swoich ideałów i nawet kłamstwo, które pada w pewnym momencie z jego ust – zdaje się kłamstwem słusznym. Najważniejsze z przemówień Lincolna – „Adres gettysburski” – jest wręcz zaaranżowane na podobieństwo socrealistycznych sekwencji z Leninem czy Stalinem (by wspomnieć choćby „Zdobycie Berlina”).
Tym, co Spielbergowskiego Lincolna odróżnia od waszyngtońskiego pomnika, jest jednak coś, na co prawdopodobnie reżyser miał mniejszy wpływ – gra Daniela Day-Lewisa, który portretuje człowieka bardzo zmęczonego i przeczuwającego zbliżający się koniec. Również wątek Mary Todd Lincoln (nieobecny zazwyczaj w popularnej pamięci), kobiety równie zmęczonej jak mąż, a odtworzonej przez Sally Field z typowym dla niej wyczuciem detalu, rozmiękcza ten mitologiczny obraz. Ich dialogi, przede wszystkim te intymne, rozegrane przez autorski duet ściszonym głosem, godne są niektórych filmów Bergmana, a zwłaszcza „Scen z życia małżeńskiego”. Widzowi zasygnalizowano też to, co pozostaje amerykańską tajemnicą poliszynela – depresję i chorobę psychiczną żony prezydenta. Szkoda natomiast, że Joseph Gordon-Lewitt, gwiazda młodego pokolenia obsadzona w roli Roberta Lincolna, nie został wykorzystany. Jego zmagania z ojcem też nie pasowałyby do spiżowego pomnika.
Reżyser oszczędził nam pełnego rysu bogatego życia i osobowości Lincolna (ze znamiennym wyjątkiem wspomnień pani Lincoln) – skupił się tylko na ostatnich miesiącach życia prezydenta oraz na procedurze uchwalania przez Kongres poprawki do konstytucji znoszącej niewolnictwo. Wydaje się to niepotrzebnym zubożeniem złożonej biografii. Lincoln nie był jedynie tym, który zniósł niewolnictwo czy wygłosił przemówienie gettysburskie. Jego życie to wyjście z biedy amerykańskiego Pogranicza i brak rzetelnej edukacji, którą nadrobił własnym talentem i nieustępliwością. Lincoln był człowiekiem, który z peryferyjnej wówczas Indiany dostał się do Białego Domu, będąc przy tym, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, politykiem nieprzekupnym i niewpasowanym w partyjną machinę.
Z kolei godzinna opowieść o kuchni działań kongresmenów trąci za bardzo Spielbergowskim uwielbieniem dla procedur prawnych z „Amistad”. Dzieje „pomnikowego” prezydenta i wojny secesyjnej mają jednak więcej wymiarów. Sam Lincoln był gotów na dalej idące kompromisy niż bohater Spielberga – człowiek bezkompromisowy, wręcz duchowy przodek Martina Luthera Kinga. Filmowy prezydent walczy o obywatelskie równouprawnienie czarnych, podczas gdy w rzeczywistości jego głównym celem politycznym było zachowanie Unii. Tego w filmie nie ma: po pierwsze dlatego, że kwestię Lincoln vs. niewolnictwo reżyser wysuwa bezustannie na pierwszy plan, po drugie dlatego, że akcja filmu rozgrywa się na przełomie 1864 i 1865 roku, kiedy szala zwycięstwa przesunęła się na korzyść Północy i wątpliwości Lincolna na temat zachowania Unii były już bezzasadne.
Ameryka A.D. 1865 w filmie Spielberga to Biały Dom, Kongres, Waszyngton i okrutne sceny z pól bitew i wojskowych szpitali. Nie ma w niej Pogranicza i Południa, czyli miejsc, w których w roku 1865 nie popierano zmian albo w ogóle ich nie zauważano.
Obrazkowy moralitet
Paradoksalnie atmosferę panującą w Ameryce w tamtych czasach lepiej pokazał surrealistyczny i nieoparty na żadnej autentycznej historii „Django” Quentina Tarantino. Owszem, historia mogła być tam jedynie pretekstem do opowiedzenia ciekawej baśni, ale czyż kultura, w której życie czarnego niewolnika nie liczyło się i w której był on jedynie marionetką w ręku swojego pana, nie była wtedy normą, a idealizm Lincolna i kongresmana-abolicjonisty, Thadeusa Stevensa, niekoniecznie? Gdyby było inaczej, walka o równouprawnienie byłych niewolników nie trwałaby przez następnych sto lat. Abstrahując od potęgi wizualnej, jaką wnosi Tarantino, jego świat jest bardziej realny.
Czarni, zniewoleni przez wiele dziesięcioleci, nie byli jeszcze gotowi na emancypację, a w rękach ich panów pozostawały ziemia i inne „narzędzia produkcji’. Po 1865 roku krew – byłych już – niewolników przelewała się równie mocno, a władzę w stanach południowych po kilku latach przejęli dawni konfederaci. W Arlington w Wirginii, niedaleko Białego Domu, ciągnie się wielomilowa Jefferson Davis Highway, dedykowana pamięci prezydenta konfederacji. Niektórzy południowcy do dziś nie przyznali Lincolnowi racji. Co na to Spielberg? Ano nic…
Film Spielberga to bardzo dobrze zrealizowane kino mogące służyć jako doskonała ilustracja lekcji historii dla mniej rozgarniętych licealistów. Jest tu wszystko: wielki człowiek, wielka idea i zwycięstwo słusznej sprawy. Spielberg ma ogromne wyczucie historycznego detalu, a mundury, bitwy i obrady Kongresu pokazane są zgodnie z tym, co napisali o nich znawcy tematu. Jednak dla historyków niemal każda reprezentacja przeszłości będzie interesująca, błędy i idealizacje może nas i martwią, ale od biedy możemy wszak sięgnąć do książek, których – zwłaszcza o wojnie secesyjnej – na rynku amerykańskim jest wiele. W pamięci widza pozostaje jednak niewnoszący nic nowego obraz Abrahama Lincolna – może i zmęczonego, ale wciąż o spiżowym sercu.
A tymczasem było jednak nieco inaczej… Choć rzeczywiście kino w wypadku Lincolna trzyma się ciągle i uparcie tych samych schematów. Zasadniczo będzie to monumentalny prezydent o zmęczonym głosie – nieważne, czy pokazany na ekranie przez dwie godziny, czy przez kilka minut, jak w serialu „Północ–Południe”. Nawet jedyny współczesny amerykański film, w którym Unia była zła, a Konfederacja dobra – „Gehenna doktora Mudda” – idealizował Lincolna. Życzliwe głosy podpowiadają mi, że owszem, pojawił się ostatnio Lincoln – pogromca wampirów. Koncept przeuroczy, ale dowodzi tylko tego, że ten wybitny przywódca stał się już elementem kultury popularnej i jako taki może być inspiracją do dzieł cokolwiek surrealistycznych (któż z nas nie pamięta „Młodego Einsteina”, który wywodził się z Tasmanii i randkował z Marią Curie!).
Być może w życiu każdego twórcy nadchodzi moment, kiedy staje się on bajarzem opowiadającym młodzieży swoją wyidealizowaną wersję dziejów. Może i Spielberga dopadł taki syndrom? Może nie chce już pokazywać zła, ale bohaterów idealnych i krzepiących? Bez względu na to i wymowę jego filmów robi to jednak dobrze (w sensie realizacyjnym). I tyle właściwie po jego najnowszych dziełach pozostaje – obrazki i wystawność.
Film:
„Lincoln”, reż. Steven Spielberg, USA 2012.
* Łukasz Jasina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”, doktor filmoznawstwa i historyk kina brytyjskiego, pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL.
** Ilustracje pochodzą z materiałów prasowych.
„Kultura Liberalna” nr 213 (6/2013) z 5 lutego 2013 r.