Łukasz Pawłowski
Wojny, handel, drony, dyplomacja, czyli amerykańska polityka zagraniczna
Jak wyliczyli amerykańscy dziennikarze, w swoim orędziu o stanie państwa Barack Obama poświęcił polityce zagranicznej jedynie 10 minut niemal dwugodzinnej przemowy. W ciągu tego krótkiego czasu między 54. a 64. minutą wystąpienia – fakt, że sprawy międzynarodowe pojawiły się w przemówieniu tak późno, również nie pozostał niezauważony – prezydent przeczytał dokładnie 15 dwu-, trzyzdaniowych akapitów. Niewiele. Ale jeśli każde z wypowiedzianych zdań przełoży się na realne działanie, amerykańską politykę zagraniczną w ciągu najbliższych lat czekają poważne zmiany. Oto najważniejsze elementy prezydenckiej strategii.
Nie wchodzić z butami
Przede wszystkim prezydent jednoznacznie zapowiedział dalsze wycofywanie wojsk amerykańskich z Afganistanu. W tym roku do domu ma wrócić 34 tysiące żołnierzy, a do końca roku następnego, zapowiedział Obama, „nasza wojna w Afganistanie dobiegnie końca”. Nie oznacza to, że Afgańczycy będą zdani na siebie – na to nie chce się zgodzić także prezydent Hamid Karzaj. Amerykanie pozostaną więc na miejscu, choć jedynie w roli „pomocniczej”. Na czym ta rola ma polegać, Obama nie wyjaśnił, a tymczasem bez dobrego pomysłu na stabilizację kraju Afganistan ponownie pogrąży się w chaosie. Irak – porzucony przez Amerykanów tak dalece, że w orędziu nie zasłużył nawet na jedną wzmiankę – jest tego najlepszym dowodem. I nawet prezydencka deklaracja, jakoby po 10 latach walk Al-Kaida była „jedynie cieniem samej siebie”, nie zmieni tego stanu rzeczy.
Jaki więc pomysł na rolę USA w świecie ma prezydencka administracja? Przede wszystkim żadnych bezpośrednich interwencji zbrojnych. Noga amerykańskiego żołnierza nie postanie w najbliższym czasie na żadnej obcej ziemi. By sprostać międzynarodowym zagrożeniom, mówił Obama, „nie musimy wysyłać dziesiątków tysięcy naszych synów i córek za granicę ani podbijać innych narodów. Zamiast tego musimy pomagać krajom takim jak Jemen, Libia oraz Somalia samodzielnie dbać o swoje bezpieczeństwo i wspomagać naszych sojuszników w walce z terrorystami, tak jak to zrobiliśmy w Mali. A w razie konieczności, za pomocą różnych środków, będziemy nadal podejmować bezpośrednie działania wymierzone w terrorystów stanowiących największe zagrożenie dla Amerykanów”.
Owe „różne środki” i „bezpośrednie działania” to przede wszystkim ataki za pomocą samolotów bezzałogowych (dronów), obecnie wykorzystywanych choćby na pograniczu afgańsko-pakistańskim. To strategia krytykowana nie tylko ze względu na liczne ofiary cywilne, lecz także tajny charakter takich akcji – prezydent przez długi czas nie informował Kongresu o tym, gdzie, kiedy i z jakim skutkiem wykorzystywano samoloty bezzałogowe – oraz niejasne przepisy dające możliwość użycia takich maszyn przeciwko obywatelom amerykańskim (jak na razie miał miejsce jeden taki przypadek). By nieco uspokoić krytyków, Obama zapowiedział w tej sprawie bardziej otwartą współpracę z Kongresem.
Oprócz dronów – dyplomacja
Powyższe zapowiedzi rzuciły również nieco więcej światła na prezydenckie plany wobec najważniejszych punktów zapalnych świata: Syrii, Iranu i Korei Północnej. Obama oświadczył, że USA „będą wywierać presję na mordujący własnych obywateli reżim syryjski i wspierać liderów opozycji szanujących prawa każdego Syryjczyka”, ale na tym… koniec. Stany nie tylko nie zaangażują się w operację zbrojną, ale najpewniej nie wspomogą również opozycji militarnie. Gdzie indziej prezydent powiedział co prawda, że jego kraj będzie wspierał Izrael w dążeniu do bezpieczeństwa i trwałego pokoju w regionie, ale w innym miejscu dodał, że USA nie „mogą dyktować kierunku zmian w krajach takich jak Egipt”. Krótko mówiąc, bezpośrednie amerykańskie zaangażowanie w krajach Bliskiego Wschodu zmaleje, a temu procesowi będzie towarzyszyć zwiększona presja na Unię Europejską, by bardziej zainteresowała się tą częścią świata i niejako wzięła za nią odpowiedzialność. Odwołanie do francuskiej interwencji w Mali – jak wszystkie inne fragmenty przemowy – nie było bynajmniej przypadkowe.
Także wobec najważniejszego elementu bliskowschodniej układanki, Iranu, nie zostaną podjęte w najbliższym czasie żadne gwałtowne kroki. „Przywódcy Iranu muszą zrozumieć, że nadszedł czas na dyplomatyczne rozwiązanie, ponieważ mają naprzeciw siebie zjednoczoną koalicję żądającą, by Iran wywiązał się ze swoich zobowiązań. Zrobimy wszystko, co konieczne, by powstrzymać Iran przed zdobyciem broni jądrowej”.
Koalicja wcale nie jest tak zjednoczona, jak twierdzi prezydent, a zapowiedź „zrobienia wszystkiego, co konieczne” straciła swój mocny wydźwięk w kontekście poprzedzającej ją wypowiedzi o Korei Północnej. W dniu, w którym Korea przeprowadziła kolejną próbę nuklearną, Obama oznajmił, że tego rodzaju prowokacje doprowadzą jedynie „do dalszej izolacji tego kraju” (czy to w ogóle możliwe?), ponieważ USA „będą stać ramię w ramię z sojusznikami”.
I w tym wypadku to wyłącznie zapowiedzi, za którymi nie pójdą konkretne kroki. Na jakiekolwiek zdecydowane działanie przeciwko Korei Północnej nie zgodzą się Chiny, tym bardziej obecnie, kiedy administracja Obamy od miesięcy realizuje „zwrot” w kierunku Azji Południowo-Wschodniej, czyli zwiększa swoją obecność polityczną, militarną i handlową w regionie. Do planów handlowych Obama zresztą nawiązał, zapowiadając zakończenie negocjacji w sprawie podpisania Porozumienia Transpacyficznego. Miałoby ono doprowadzić do stworzenia strefy wolnego handlu między takimi państwami jak Australia, Brunei, Chile, Kanada, Malezja, Meksyk, Nowa Zelandia, Singapur, Peru, USA i Wietnam. W niedalekiej przyszłości do tej grupy dołączy zapewne również Japonia. Dla Chin miejsca jak na razie zabrakło.
Coraz bardziej agresywna polityka Amerykanów w tym regionie zaostrza także postawę Chin – na jakiekolwiek porozumienie w sprawie akcji wobec Korei Północnej nie ma więc w tej chwili większych szans. Tym bardziej że Obama zapowiedział również podpisanie umowy o wolnym handlu z Unią Europejską, która dodatkowo zagrozi chińskim interesom na Starym Kontynencie i w samych Stanach.
***
Co zatem czeka nas w amerykańskiej polityce zagranicznej w ciągu najbliższych lat? O ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego o ogromnym znaczeniu strategicznym i plany prezydenta będą się mogły ziścić, to Amerykanie: opuszczą Afganistan i w znacznej mierze wycofają się z Bliskiego Wschodu, starając się przerzucić większą odpowiedzialność na Europę; bezpośrednie akcje zbrojne zastąpią akcjami „zdalnie sterowanymi”; zwiększą presję handlową i polityczną na Chiny; postraszą Iran co najwyżej kolejnymi sankcjami gospodarczymi, a Koreę Północną najpewniej… zostawią w spokoju.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 215 (8/2013) z 19 lutego 2013 r.