Niemieccy liberałowie znajdują się w bardzo dziwnym momencie swojej historii – jedną nogą siedzą w rządzie Angeli Merkel i de facto współrządzą największą gospodarką Europy. Druga noga zwisa im zaś w czarnej przepaści, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa nie wejdą we wrześniu do Bundesatagu. Ten dziwaczny zwis dość dobrze oddaje dylematy stojące przed całą grupą światopoglądowych liberałów w kraju takim jak Niemcy.
Jeszcze cztery lata temu obraz zdawał się wyglądać zupełnie inaczej. We wrześniu 2009 roku FDP odnotowała najlepszy wynik wyborczy w swojej 65-letniej historii, zgarniając 14,6 proc. głosów. I z kartami silniejszymi niż kiedykolwiek, wkroczyła do centrolewicowej koalicji z CDU/CSU Angeli Merkel. Jakie były przyczyny tak spektakularnego sukcesu?
Dużą rolę odegrał na pewno bonus, jakim jest bycie partią opozycyjną. Między rokiem 1998 a 2009 FDP nie uczestniczyła w żadnej z niemieckich koalicji rządowych i mogła do woli kontestować poczynania czy to lewicowego gabinetu Gerharda Schrödera, czy potem wielkiej koalicji SPD-CDU pod wodzą Angeli Merkel. Jednocześnie liberałowie zdawali się być najlepszymi wyrazicielami panującego wówczas ducha czasów. Zwłaszcza w dziedzinie polityki ekonomicznej. O ile tzw. neoliberalizm (czyli mieszanka deregulacji, niskich podatków i wiary w niewidzialną rękę rynku) dominował w debacie ekonomicznej takich krajów jak USA i Wielka Brytania już w latach 80. (a w Polsce od przełomu 1989), to do tradycyjnie mocno socjalnych Niemiec dotarł z pewnym opóźnieniem. Właśnie pod koniec lat 90. – paradoksalnie – wyrazicielem wiary w zbawienną moc rynku był socjaldemokratyczny kanclerz Gerhard Schröder promujący tzw. ideę trzeciej drogi. To była dla liberałów sytuacja idealna, bo mogli forsować swoje maksymalistyczne hasła jako realną alternatywę. Gdy Schroeder mówił, że trzeba wpuścić trochę rynku do zmurszałego niemieckiego państwa dobrobytu, liberałowie dodawali: „trochę nie wystarczy, trzeba iść na całość”. Ten trend widoczny był również u części intelektualistów. „Nie jesteśmy już społeczną gospodarką rynkową. Zamieniliśmy się w fiskalną kleptokrację” – pisał w 2010 roku głośny niemiecki filozof Peter Sloterdijk. A w książce „Biorąca ręka i dająca strona” dowodził, że lewicowe opowieści o wyzyskiwaniu pracowników przez pracodawców trzeba włożyć między bajki. Realnym problemem dzisiejszych Niemiec jest raczej sytuacja, w której pracująca (i płacąca podatki) większość jest wyzyskiwana przez żyjących z jej krwawicy beneficjentów państwa socjalnego. Sloterdijk wyrażał w ten sposób myśli wielu przedstawicieli niemieckiej klasy średniej oraz przedsiębiorców. Jednym z tych, którzy dość sprawnie surfowali na tej fali był Guido Westerwelle szefujący FDP od połowy lat 90. Nie stronił od haseł typowych dla liberalnego populizmu: podatki w dół, praca znów musi bardziej się opłacać niż bezczynność.
I wygrał. W roku 2009 to on był zwycięzcą. Nawet długoletni szef niemieckich liberałów Hans-Dietrich Genscher (szefował partii w latach 70. i 80.) nie uczynił z FDP tak potężnej siły.
Jednego tylko Westerwelle nie przewidział. Zapomniał, że gdy proponująca łatwe radykalne rozwiązania partia wchodzi do koalicji rządowej na warunkach junior partnera, to czeka ją bardzo ciężka próba. Dlaczego? Bo z jednej strony nie będzie miała dość siły, żeby przeforsować swoje postulaty, z drugiej zaś to jej przypadnie w udziale ciężar przejęcia odpowiedzialności za rządzenie krajem. I to właśnie przytrafiło się niemieckim liberałom. Na obniżki podatków nie zgodziła się Angela Merkel, bo akurat jej głównym priorytetem było równoważenie budżetu. Inne deregulacyjne patenty, którymi FDP sypała jak z rękawa w czasie kampanii wyborczej też okazały się kompletnie niemożliwe to realizacji w praktyce. A jak już FDP coś przeforsowała, to potem wychodziło na jaw, że był to zwykły polityczny klientelizm. Tak jak w wypadku ulgi podatkowej dla hotelarzy. Bo zaraz okazało się, że jeden z największych niemieckich magnatów z tej branży przoduje w składkach wpłacanych na kampanię wyborczą tej partii. Nic dziwnego, że poparcie dla liberałów zaczęło topnieć. Z 14,6 w roku 2009 do dzisiejszych 4 proc., czyli poniżej progu wyborczego.
Przy okazji tego zjazdu po równi pochyłej wyszło na jaw coś jeszcze. Coś dla liberałów dużo straszniejszego, bo zahaczającego o ich przyszłą egzystencję. Gdy wreszcie zdecydowano się na wyrzucenie Guida Westerwellego z funkcji szefa partii i nowe otwarcie pod wodzą młodego zdolnego Philippa Röslera okazało się, że partia ma niezbyt wiele do zaproponowania swoim wyborcom. Mówiąc krótko, po zwinięciu haseł w stylu „podatki w dół” liberałowie zostali z niczym. Taką „sprawą” mógł być sprzeciw wobec ACTA i sprawa wolności w internecie, ale szybko okazało się, że na tym polu dużo bardziej wiarygodna jest Partia Piratów. Może sprawy obyczajowe? Ale przecież one zostały załatwione przez lewicową koalicję SPD-Zieloni. Co prócz tego? Na razie na horyzoncie zbyt wielu tematów nie widać.
Sprawa programowej próżni po upadku ekonomicznego paradygmatu neoliberalnego jest dziś chyba najtrudniejszym wyzwaniem stojącym przed niemieckimi liberałami. I chyba nie tylko niemieckimi.