Z tym większą satysfakcją przeczytałem opublikowany na stronach internetowych amerykańskiego serwisu ESPN tekst poświęcony ikonie amerykańskiego sportu, Michaelowi Jordanowi (dodam: sportowemu idolowi moich czasów licealnych).
Artykuł miał wprawdzie charakter jubileuszowy (Jordan skończył kilka tygodni temu 50 lat), ale w niczym nie przypominał laurki. Nie znajdziemy w nim również śladu wspomnianej przeze mnie biograficznej kliszy. Bo też autor tekstu, Wright Thompson, całą uwagę poświęcił nie dawnym sportowym osiągnięciom legendarnego koszykarza Chicago Bulls, ale temu, kim jest dzisiaj. Nakreślony przez amerykańskiego dziennikarza portret w wielu miejscach wydaje mi się niezmiernie ciekawy, by nie powiedzieć fascynujący.
Z jednej strony odsłania się przed nami osobowość jawnie narcystyczną – gwiazdor od wielu lat pławiący się w trudnym do wyobrażenia luksusie i nie potrafiący już poza tym luksusem funkcjonować. Nauczony, że zawsze dostaje wszystko to, czego chce. Z drugiej – widzimy człowieka wyraźnie wyalienowanego, z melancholią wspominającego nawet nie tyle lata swych wielkich sukcesów, co po prostu młodość – czasy, gdy wprawdzie żyło się ciężko pod względem materialnym, ale jednak wszystko dookoła było pełne sensu. Tak wygląda ta bardziej przewidywalna (choć bynajmniej nie sztampowa) część tekstu. Ale jest jeszcze i część druga – zaskakująca i oryginalna.
Oto widzimy Jordana obsesyjnie starającego się powrócić do wagi 218 funtów (jakieś 98 kilogramów). Dlaczego? Żeby być zdrowszym, lepiej wyglądać? Ależ skąd! 218 funtów to była jego waga jako koszykarza. 50-letni Jordan wciąż żyje myślą o sportowej rywalizacji, marzeniem pokazania światu raz jeszcze, kto tu jest najlepszy.
Sfera, w której może to uczynić, jak zauważa Thompson, zawęża się jednak do coraz bardziej ciasnych i żenujących kręgów. Dawniej triumfy Jordana podziwiał cały świat, teraz ich świadkami jest grono najbliższych przyjaciół, gdy wygrywa z nimi na Playstation. Dawniej motywował się do gry, wpisując w jej kontekst właściwie każdy aspekt swojego życia, włącznie z samooceną. Teraz za to płaci – rozbudzonej namiętności do rywalizacji nie da się przezwyciężyć. Nawet po wielu latach od zakończenia kariery objawia się czymś w rodzaju nerwicy natręctw, sprawiającej, że każda rzecz czy każde działanie natychmiast staje się przedmiotem rywalizacji. (Były koszykarz Chicago Bulls słynął z tej obsesji już w czasach swojej świetności – potrafił do upadłego grać w karty z kolegami lub przegrywać ogromne sumy w zakładach). „Gdybym tylko wiedział, jak się tego pozbyć, mógłbym wreszcie odetchnąć” – zwierza się Thompsonowi Jordan. Ale nie może, nie jest w stanie.
I to właśnie wydaje mi się w tekście Thompsona niezmiernie ciekawe – że trwające do dziś psychiczne rozchwianie Jordana, jego obsesja nieustającej rywalizacji, stałego udowadniania innym i sobie własnej wartości, nie jest bynajmniej żadną przypadkową ekstrawagancją zepsutego przez bogactwo sportowca–celebryty. Przeciwnie: to reminiscencja jego sportowego ducha, to ta właśnie część jego osobowości, która umożliwiła mu wspięcie się na nieznane wcześniej w koszykarskim świecie szczyty. Jordan nie byłby wcześniej tak wielkim mistrzem, gdyby teraz mógł łatwo zmienić to, kim jest.
Po przeczytaniu tekstu Thompsona pomyślałem sobie, że historia Michaela Jordana to materiał na oscarowy film. Ale nie chodzi mi – broń Boże! – o to, żeby stworzyć film o Jordanie, koszykarzu wszechczasów. Nie, mam na myśli Jordana – 50-letniego celebrytę, którego wciąż rozpala ogień rywalizacji, i który nie może go już w żaden sposób ani zagasić, ani zaspokoić. Chodzi mi o historię, której punktem wyjścia byłyby nie marzenia małego chłopca z Karoliny Północnej o wielkim sportowym sukcesie, lecz moment, w którym człowiek zdobywa wszystko, co można zdobyć. Masz 35 lat i jesteś koszykarskim bogiem – świetnie. Tylko co robić dalej?