Paweł Majewski
Kogo to obchodzi?
Książki, których autorzy wyjechali do niebezpiecznych miejsc i brali tam udział w sytuacjach granicznych właśnie po to, aby móc je opisać, bezpiecznie jest czytać.. Nie chodzi tu o bezpieczeństwo czytelnika, wygodnie rozpartego w fotelu, lecz raczej o epistemologiczne bezpieczeństwo interpretacji. Im bardziej newralgiczny jest temat, im żywsze i brutalniejsze doświadczenie przelano na papier, tym bardziej ryzykowne jest odnoszenie się do meritum treści. Przecież to nie recenzent, nie krytyk narażał się na niebezpieczeństwo.
W przypadku „Zapisków z Homs” istotna jest jeszcze i ta kwestia, że Littell pokazuje, iż nawet reportaż z centrum krwawego konfliktu może być bardzo nudny – o ile traktuje się go jako „książkę do czytania”. Czytanie książki „jako książki” nie jest zatem – przynajmniej w tym przypadku – czynnością oczywistą. W ubiegłym wieku „reportaż z pola walki” był gatunkiem przede wszystkim literackim, a sprawozdawczo-interwencyjnym dopiero w drugiej kolejności, o ile w ogóle. Hemingway czy Malaparte nie publikowali swoich starannie dopracowanych relacji wojennych po to, żeby wstrząsnąć ludzkimi sumieniami lub skłonić decydentów do działań zapobiegawczych. Również dla Kapuścińskiego i Oriany Fallaci nie ten rodzaj wpływu liczył się najbardziej.
Littell nie napisał reportażu ani nawet raportu. To, co dał do druku, jest – jak można przypuszczać – bliskie pierwotnemu zapisowi dokonywanemu w czasie rzeczywistym. Sam Littell mówi o tym wprost we wstępie, lecz znając jego dokonania literackie, można by go podejrzewać o jakąś mistyfikację. Podejrzenie zostaje rozwiane w trakcie lektury – trudno sobie wyobrazić, jakim rodzajem kreacji literackiej czy paraliterackiej miałyby być te dziesiątki stron wypełnionych chaotycznymi zapiskami, z których prawie nie sposób wyczytać kontekstów sytuacji, ponieważ autor opisuje wyłącznie to, co widzi na własne oczy i słyszy własnymi uszami. Czytanie tego zapisu przypomina oglądanie obrazów nagrywanych kamerą, którą trzyma w ręku człowiek biegnący na oślep. O jakiejkolwiek przyjemności tekstu czy lektury raczej nie da się tu przesądzić. Widzimy dziesiątki ludzi, którzy pojawiają się w kadrze, krzyczą coś, uciekają, padają, umierają – ale nie możemy zobaczyć ich tak, jak gdyby byli postaciami literackimi, ponieważ Littell nie traktuje ich jako materiału do nowej książki literackiej.
Czy to antyliterackie przedsięwzięcie ma sens w czasach YouTube’a, do którego sam Littell odsyła czytelnika w posłowiu? Czy jest świadectwem koniecznym, żądanym przez świat i ludzi, czy też wynika z wewnętrznej potrzeby autora, którego coś ciągnie albo pcha w stronę niebezpieczeństwa, jak Hemingwaya, Wittgensteina albo Ernsta Jüngera? (Pomijam najoczywistszą i najbardziej cyniczną możliwość – że jest to świadectwo żądane przez redaktora naczelnego i wskaźniki czytelnictwa jego gazety).
Świadectwa tekstowe w naszych czasach upodabniają się do wizualnych – pod względem form obiegu. W cyfrowym świecie słowo i obraz krążą tak samo intensywnie, a im więcej krąży słów i obrazów, tym słabiej oddziałują na odbiorców. Ten proces dostrzeżono już w zamierzchłych czasach, kiedy jedynym środkiem masowego przekazu słów i obrazów była telewizja. Już w latach siedemdziesiątych utyskiwano nad znieczulicą widowni telewizyjnej zerkającej znad obiadu na dzieci konające z głodu w Afryce lub Indiach. Jednak ten brak reakcji nie wynikał jedynie z tępoty i egoizmu, lecz również z niemożności działania w paradoksalnej sytuacji, kiedy ludzie oglądający przekaz satelitarny widzą coś, co dzieje się w tym samym momencie, gdy oni to oglądają, lecz jest oddalone o tysiące kilometrów. Pojęcie „działania” staje się w takiej sytuacji bardzo niejasne, a „refleksji” nie widać na zewnątrz. I chociaż „realność” przekazu ciągle narasta, coraz słabiej reagujemy na potoki informacji, a co gorsza, coraz częściej niedowierzamy ich zawartości. Wiemy dziś, że Hemingway koloryzował swoje relacje wojenne, a znacznie wcześniej Alexander Gardner płacił podobno statystom, żeby ci udawali trupy na polu bitwy pod Gettysburgiem – to możliwa geneza zdjęć, które uznano za pierwsze w historii istotne fotograficzne świadectwa wojny. Obecnie każde dziecko wie, co można zrobić z obrazem fotograficznym lub filmowym przy pomocy najprostszych programów do obróbki wizualnej – jak się upiększa piękno i obrzydza brzydotę. Wobec takiego rozwoju sytuacji decyzja Littella, aby w ogóle nie estetyzować swojej relacji, jest radykalnym rozwiązaniem – ale ceną za to rozwiązanie jest groźba, że krąg odbiorców „Zapisków z Homs” ograniczy się do osób, które już uprzednio były z różnych przyczyn zainteresowane wojną domową w Syrii.
Im bardziej niecodzienne wydarzenia relacjonuje się innym ludziom, którzy nie zobaczyli ich na własne oczy, tym trudniej przełamać barierę relacji (słowa/obrazu) oddzielającą wydarzenie i nadawcę od odbiorcy. Rozziew ten jest jednak ceną za jakąkolwiek wiedzę o tym, co się zdarzyło Gdzie Indziej. Tekst może tu działać na równi z obrazem, lecz jeśli nie zostanie przybrany retorycznie, może nie przebić się przez warstwy smacznej papki serwowanej każdego dnia konsumentom kultury. Jeśli będzie zbyt rzeczywisty, nie zostanie przyjęty, ponieważ większość z nas chce odgradzać się słowami i obrazami od nieznośnej rzeczywistości, nie zaś odczuwać ją jeszcze bardziej dojmująco. Filmy, czy raczej zapisy wizualne, wrzucane na YT przez syryjskich rebeliantów – ze zmasakrowanymi zwłokami albo z żywymi ludźmi, którym eksplozje oderwały ręce, nogi lub dolne szczęki – nie cieszą się dużą oglądalnością internautów. W rok po umieszczeniu mają tysiąc, tysiąc pięćset odsłon. Filmik z gafą estradową modnego młodego piosenkarza ma w jeden dzień kilkadziesiąt razy więcej odsłon.
W „Zapiskach z Homs” ślady odautorskiej kreacji widać tylko kilka razy, kiedy Littell opisuje swoje sny albo wyjawia, że zabrał w podróż „Żywoty” Plutarcha, zaś w innym miejscu cytuje Montaigne’a. Jünger z namaszczeniem opisywał swój polowy egzemplarz „Tristrama Shandy” – był to intelektualno-artystowski gest zmilitaryzowanego estety. Littell tym razem nie pozuje, raczej nie wczuwa się w swoje literackie alter ego (?) – Maximiliana von Aue. Te dwa „momenty klasyków” oraz dwa czy trzy inne miejsca, gdzie padają cytaty z Koranu, to przelotne sygnały ustawiczności pewnych cech ludzkiej kondycji. Ale tam, wśród powstańców, nie za często można popatrywać w lustro historii, ponieważ ono się nie tłucze, nie rozpryskuje na drobne ułamki jedynie w gabinetach intelektualistów.
Na czwartej stronie okładki czytamy: „Kilkanaście dni wystarczyło, by powstał wstrząsający reportaż, dokument bez retuszu, świadectwo jednego z najokrutniejszych epizodów historii XXI wieku”. To zdecydowanie przesada. Pomijając już niejednoznaczne, jak wspomniano, w tym przypadku kategorie „reportażu” i „świadectwa”, wystarczy zauważyć, że upłynęła dopiero pierwsza połowa pierwszej ćwierci tego stulecia i przez pozostałe osiemdziesiąt sześć lat jego trwania zobaczymy gorsze rzeczy – to raczej pewne.
Ale akurat tego zdania nie napisał Jonathan Littell.
Książka:
Jonathan Littell, „Zapiski z Homs”, przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
„Kultura Liberalna” nr 218 (11/2013) z 12 marca 2013 r.