Szanowni Państwo,
Jürgen Habermas w jednym ze swoich najsłynniejszych przemówień, we Frankfurcie nad Menem w 2001 roku, przekonywał, że pomimo „rozdziału religii od państwa” oraz „napięcia między zsekularyzowanym społeczeństwem i religią”, należy uznać przekonania religijne za coś więcej, niż tylko relikty przeszłości. Jako podstawa zachodniej moralności, religia jest – tłumaczył niemiecki filozof – „wyzwaniem poznawczym”, stojącym przed filozofią. Zachęcał też wierzących, by „tłumaczyli swoje przekonania religijne na język świecki”, aby umożliwić lepsze porozumienie między wierzącymi i niewierzącymi.
Wysoka temperatura wokół dyskusji o związkach partnerskich hetero- i homoseksualnych jest przynajmniej częściowo efektem opisywanego przez Habermasa napięcia. Ale Andrzej Szahaj inaczej postrzega związek między religią a liberalizacją. Jak pisze, „wojna dzisiejszych przeciwników in vitro i związków nieformalnych została przegrana już w Renesansie, kiedy ukształtował się świecki humanizm, który następnie w kulturze zachodniej zdobywał stopniową przewagę nad religijnym teocentryzmem”. Dla Szahaja reformy prawne dotyczące tych kwestii są wynikiem przekonania, że należy redukować zbędne cierpienie, tzn. takie, na które mamy jakiś wpływ. Z tego punktu widzenia postawa Habermasa wydaje się trudna do zaakceptowania. Nie jest możliwe proste tłumaczenie religii na język świecki i odwrotnie. Sprawę komplikuje także – co daje tekstowi Szahaja dodatkowy kontekst – iż w Europie coraz większą rolę odgrywa islam.
Z wypowiedzi Habermasa wynika jednak również, że w samym sercu sporu – tu akurat dotyczącego związków jednopłciowych – znajduje się tu pytanie o aksjologiczne podstawy zarówno społeczeństwa i państwa. Tymczasem autorzy dzisiejszych tekstów dowodzą, że co do odpowiedzi na to pytanie Polacy nigdy się ze sobą nie zgodzili. Szczególnie mocno stwierdza to Marcin Król. Jego zdaniem zaciekłość dyskusji wynika z niedostatecznego przemyślenia warunków wyjściowych. Poglądy liberalne i katolickie dzieli w Polsce przepaść tak głęboka, iż nie ma co marzyć o wejściu w tym wypadku w sensowny spór. Czyżby w takim razie w blisko 25-letniej polskiej demokracji propozycje liberalnego katolicyzmu skazane były z góry na porażkę? I czy nie ma sposobu na zbudowanie tego, co Tadeusz Mazowiecki nazwał przyjaznym rozdziałem Kościoła od państwa? Warto mieć te pytania w pamięci podczas lektury tekstu Króla.
Ewa Łętowska pisze o niepewności aksjologicznej, zawartej w Konstytucji RP. Kompromis konstytucyjny, którego wyrazem jest treść i umiejscowienie słynnego już artykułu 18, zawierającego zapis o ochronie rodziny, był – jak to u nas kompromisy – zawierany w nadziei, że „później się zobaczy” – pisze Łętowska. Następnie analizuje historię powstania tego artykułu, tłumacząc, z jakiego powodu znalazł się w części ustrojowej naszej ustawy zasadniczej. Argumentuje także, dlaczego zwolennicy poglądu, jakoby związki partnerskie były niezgodne z Konstytucją, nie mają racji.
Jednak w dzisiejszym Temacie tygodnia obok trzech liberalnych prezentujemy także konserwatywny głos Rogera Scrutona. Z jednej strony, przekonanie innych autorów, iż dyskusja o związkach partnerskich dotyczy samego sedna społecznego i państwowego, jest mu bliska. Jako przeciwwagę dla zsekularyzowanego społeczeństwa przedstawia on jednak nie religię, ale szerzej rozumianą tradycję. Lekkomyślne zmienianie zastałych i skomplikowanych instytucji społecznych, jak małżeństwo, w prawnie formułowane kontrakty, może prowadzić do rozpadu tychże instytucji. Czy jednak wprowadzanie rozwiązań takich, jak związki partnerskie, czy małżeństwa jednopłciowe w dużej mierze nie jest jednak działaniem na rzecz innych podstawowych zachodnich wartości, a mianowicie przekonania, że jednostki powinny mniej cierpieć (jak powiedziałby Szahaj), że mają prawo dążyć do szczęścia (jak twierdzili autorzy amerykańskiej konstytucji), a także być równe w swoich prawach (na co najdobitniej zwróciły niektóre nurty rewolucji francuskiej)? Czy Scruton broni się przed tym zarzutem – oceńcie Państwo sami.
Polecamy Państwu także numer o związkach partnerskich sprzed czterech tygodni, z wypowiedziami między innymi Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Ireneusza Krzemińskiego, Zbigniewa Nosowskiego i Pawła Śpiewaka.
Zapraszamy do lektury!
Karolina Wigura
1. ANDRZEJ SZAHAJ: In vitro, związki nieformalne a zmierzch „teodycei cierpienia”
2. MARCIN KRÓL: Liberałowie również mają sumienie
3. EWA ŁĘTOWSKA: Nieprzemyślany konstytucyjny kompromis
4. ROGER SCRUTON: Bez małżeństwa społeczeństwo zacznie się rozpadać
In vitro, związki nieformalne a zmierzch „teodycei cierpienia”
Wojna dzisiejszych przeciwników in vitro i związków nieformalnych została przegrana już w renesansie, kiedy ukształtował się świecki humanizm, który następnie w kulturze zachodniej zdobywał stopniową przewagę nad religijnym teocentryzmem.
Wielki socjolog i religioznawca amerykański Peter Berger, starając się wyjaśnić zachodzące w kulturze zachodniej procesy laicyzacji, użył sławnego dziś terminu „zmierzch teodycei cierpienia”. Owa „teodycea cierpienia” to utrzymująca się przez wieki i związana z dominacją chrześcijaństwa teoria, w myśl której cierpienie ludzkie ma głęboki sens i nie powinno się go za wszelką cenę zwalczać. Jego zdaniem podejście to zaczęło z czasem ustępować przekonaniu, iż w cierpieniu nie ma niczego dobrego i dlatego trzeba je eliminować za pomocą wszelkich dostępnych środków.
Ów zwrot opisywany przez Bergera można niewątpliwie wiązać z szeregiem procesów światopoglądowych oraz społecznych, jakie zachodziły w kulturze zachodniej oraz w praktyce społecznej Zachodu na przestrzeni ostatnich wieków. Ich początkiem było mające swe źródło w epoce odrodzenia przejście od teocentrycznej do antropocentrycznej wizji świata. Znakiem owego przejścia była sławna mowa Pico della Mirandoli zatytułowana „O godności człowieka”, w której padły pamiętne słowa: „Wielkim cudem jest człowiek”. Proces zapoczątkowany w renesansie był kontynuowany w oświeceniu, pogłębiony zaś w latach dzielących nas od owej epoki. Wpływ na jego przebieg miały wielkie tryumfy nauki, które napełniały nas nadzieją, że ludzkie cierpienie będzie można zwalczyć dzięki jej wspaniałemu rozwojowi. I choć ów optymizm typowy dla dziewiętnastowiecznego scjentyzmu okazał się na wyrost, to jednak przekonanie, że cierpienie ludzkie nie jest konieczne, pozostało ważnym elementem naszej kultury. Przekonanie to stało się skądinąd także elementem przekazu politycznego takich orientacji filozoficzno-ekonomicznych jak liberalizm czy socjalizm. A ponieważ ten pierwszy w istocie zatryumfował w ostatnich wiekach, nakaz eliminacji ludzkiego cierpienia stał się elementem zdrowego rozsądku ludzi Zachodu.
Jaki cel mają prawa?
Tym samym dzisiejsze reformy prawne, dostosowujące się do ewolucji obyczajów, są wynikiem owego przekonania, że należy redukować zbędne cierpienie, tzn. takie, na które mamy jakiś wpływ. Jeśli założymy, że brak pewnych uregulowań odnoszących się do związków nieformalnych czy zapłodnienia in vitro wywoływał w osobach żywotnie zainteresowanych tymi kwestiami poczucie cierpienia, owa regulacja okaże się realizacją kolejnego etapu eliminacji cierpienia zbędnego. Łatwo zauważyć, że zgodnie z takim tokiem rozumowania głównym kryterium, wedle którego należy dążyć do owej eliminacji, jest poczucie cierpienia samych wchodzących w grę osób jako najlepiej znających swą sytuację (przypomnijmy sławne dictum Floriana Znanieckiego, wielkiego polskiego socjologa, „Jeśli ludzie definiują daną sytuację jako rzeczywistą, jest ona rzeczywista w swych konsekwencjach”), nie zaś opinie tych wszystkich, którzy ich stan znają jedynie z opowieści.
Dodatkowym, milczącym kryterium każącym pozytywnie oceniać regulacje prawne zmierzające do eliminacji ludzkiego cierpienia jest typowo liberalne przekonanie, korzystające z założeń etyki utylitarystycznej, że powinniśmy się domagać „jak najwięcej szczęścia dla jak największej liczby ludzi”.
Do powyższej charakterystyki sytuacji problemowej związanej z owymi regulacjami prawnymi musimy koniecznie dodać banalną w istocie rzeczy obserwację, że obyczaje w kulturze zachodniej podlegały historycznej przemianie, czego dobrym opisem są rozliczne prace socjologiczne i kulturoznawcze autorstwa np. Norberta Eliasa czy Philippe’a Arièsa. Pokazują one aż nadto dobitnie, że coś, co wydawało się kiedyś ludziom Zachodu czymś zupełnie naturalnym, dla nas jest dziwne (np. wycieranie nosa w rękaw czy traktowanie dzieci jak małych dorosłych), zaś to, co im wydawało się dziwne, dla nas jest dziś całkowicie naturalne (np. uznawanie kobiet i dzieci nie za własność męża i ojca, lecz za istoty posiadające swą odrębność i godność osobistą). Także w kulturze polskiej owa ewolucja obyczajów jest znakomicie widoczna. Jej kapitalnym świadectwem jest „Opis obyczajów księdza Kitowicza”, który pokazuje, że zachowania w epoce saskiej uznawane za właściwe, z naszej perspektywy wydają się co najmniej niestosowne (np. niebywałe obżarstwo i opilstwo).
Nieodwracalne przemiany
Wniosek, jaki można wyciągnąć z tych dywagacji, jest prosty: nie ma żadnych pozakulturowych kryteriów normalności czy naturalności, obyczaje ewoluują, kultura się zmienia, a to, co jeszcze niedawno uchodziło za dziwne bądź moralnie podejrzane, staje się normalne i społecznie akceptowane. Gdyby takie procesy nie zachodziły, do dziś uważalibyśmy, że w pracy zarobkowej dzieci nie ma niczego złego, zaś edukacja i kariera zawodowa kobiet są czymś niedopuszczalnym. Zamiast próbować opisane procesy ewolucji powstrzymać, co wydaje się często sprawą beznadziejną, lepiej starać się je zrozumieć, a następnie przewidzieć ich następstwa społeczne i kulturowe. Nie wszystkie muszą być dobre. Naiwna wiara w postęp powinna być nam już dzisiaj obca, zbyt wiele złego zrobiono w jego imię. Tam jednak, gdzie w grę wchodzi redukcja zbędnego cierpienia ludzi niewywołująca faktycznego cierpienia innych, nasza tolerancja wobec zmian powinna być znaczna. Do niej też namawiałbym tych, którzy ze względów światopoglądowych nie są w stanie zaakceptować owych zmian. Tym bardziej że nie sądzę, aby na dłuższą metę mogli je zatrzymać. Powrót do czasów, w których ludzie zgodziliby się na cierpienie w imię jakichś ideałów religijnych, wydaje mi się wątpliwy. Choćby dlatego, że w kulturze działa zasada tzw. zapadki kulturowej mówiącej, że zmiany w ludzkiej świadomości są na ogół nieodwracalne. Niektórym może się owa ewolucja kultury nie podobać, należy to zrozumieć i uszanować. W wielu aspektach nie budzi ona także mojego entuzjazmu (choć są to akurat inne aspekty niż te, na które zwracają uwagę przeciwnicy in vitro i związków nieformalnych). Wydaje mi się jednak, że gdy tylko zrozumieją oni ich głębsze przyczyny, pojmą także, iż opór wobec nich może je jedynie opóźnić, ale nie położy im tamy. Na owe przemiany nie ma bowiem wpływu żaden prawodawca, żadne przepisy lub ich brak, lecz wewnętrzna dynamika kultury i społeczeństwa, której mechanizmy są na ogół poza naszą kontrolą.
Człowiek panem swojego losu
W interesującym nas przypadku wojna dzisiejszych przeciwników in vitro i związków nieformalnych została już przegrana w renesansie, kiedy ukształtował się świecki humanizm, który następnie w kulturze zachodniej zdobywał stopniową przewagę nad religijnym teocentryzmem. Można nad tym ubolewać, jak czynią to nasi konserwatyści. Nie powinno się jednak żywić naiwnej wiary, że akurat sprzeciw w sprawie in vitro i związków nieformalnych może w tym względzie coś zmienić. Nie sądzę, aby dało się ludzi ponownie namówić do zaakceptowania ze względów religijnych czy innych jakiejś dozy cierpienia, która z ich punktu widzenia wygląda na zbędną. Trzeba by ich przekonać do tego, że za owo cierpienie zostaną nagrodzeni gdzie indziej. Przywrócić zatem kulturowe znaczenie wiary religijnej w jej ortodoksyjnej, teocentrycznej, a nie antropocentrycznej interpretacji (bo taka de facto dominuje dzisiaj w chrześcijaństwie, co widać np. w jego faktycznej akceptacji konsumeryzmu, mimo że jest on wątpliwy z moralnego punktu widzenia). Wątpię, aby na masową skalę mogło się to udać, przede wszystkim dlatego, że przemiany kultury zachodniej są wspierane przez kapitalizm, który jest mechanizmem wymuszającym koncentrację na ludzkich potrzebach ziemskich i ich zaspokajaniu. Ale także dlatego, że wraz ze światopoglądowym tryumfem liberalizmu poszerza się przekonanie, iż każdy człowiek powinien być panem swego losu, a jakakolwiek próba paternalistycznego urządzania mu życia za niego samego jest niewłaściwa, jeśli tylko owym urządzaniem swego życia nie zagraża on wolności innych ludzi.
Konserwatystom pozostaje moralne oburzenie. Warto się w nie wsłuchać, nawet wtedy, gdy się uważa, że akurat w tym przypadku nie jest ono uzasadnione. Kiedy go zabraknie, nasza akceptacja bądź jej brak dla zachodzących przemian stanie się zupełnie bezrefleksyjna, a to miałoby bardzo negatywne skutki. Pozbawiłoby nas bowiem instancji krytycznej, która odgrywa ważną rolę budzenia wątpliwości tam, gdzie ewoluująca kultura popycha do akceptowania każdej innowacji, jaką przynosi czas.
* Profesor Andrzej Szahaj, dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, kierownik Zakładu Filozofii Współczesnej w Instytucie Filozofii UMK.
***
Liberałowie również mają sumienie
Temperatura dyskusji na temat związków partnerskich, ich rozmaitych form oraz możliwości wychowywania dzieci przez pozostające w nich osoby wynika z pomieszania porządków i języków. Dlatego też – w obecnej postaci – donikąd nas ta debata nie prowadzi. Nie wiem zresztą, czy w ogóle jest o czym dyskutować, co zaraz wyjaśnię.
Żyjemy w świecie, w którym coraz silniejsze jest społeczeństwo liberalne. Ale zarazem Kościół katolicki ani nigdy liberalny nie będzie, ani nie pogodzi się z takim społeczeństwem, bo jego nauczanie jest odmienne. I nie ma najmniejszego powodu, żeby miał je do liberalizmu przystosowywać.
Pomieszanie języków
Jeżeli zakładamy (i podobno w Polsce tak jest) że państwo ma charakter świecki, to ono i wszystkie jego agendy – w tym parlament – nie powinny zakazywać jakichkolwiek form wiązania się ludzi, którzy chcą żyć w związku odmiennym niż tradycyjna rodzina katolicka. Innymi słowy, wszystkie formy związków partnerskich powinny być przez państwo dopuszczane. Łącznie z prawem do wychowywania dzieci, chociaż warto zdawać sobie sprawę z ryzykownych praktycznych konsekwencji takiej decyzji i z tego powodu wdrażać ją stopniowo.
Natomiast Kościół nie może zgodzić się na to, by małżeństwo jednopłciowe traktowano równorzędnie z zawartym sakramentalnie i żadne wyjątki nie wchodzą tu w grę. Zupełnie czym innym jest bowiem prawdopodobne stopniowe uznanie przez Kościół wieloletnich związków ludzi rozwiedzionych i dopuszczenie ich do sakramentów – nawet małżeństwa, a czym innym uznanie za dopuszczalne, zgodnie z nauczaniem Kościoła, rozmaitych form związków partnerskich czy małżeństw cywilnych bez udzielania sakramentu.
Przestańmy się nawzajem nawracać
Problem zatem nie tkwi w pogodzeniu poglądów liberalnych i katolickich, bo byłoby to zadanie nie do wykonania. Innymi słowy, nie mamy tu do czynienia za stronami sporu, bo nie ma mowy o sensownym sporze – są raczej kierunki reprezentujące całkowicie odmienne poglądy aksjologiczne. Każdemu, kto słusznie zwraca uwagę, że Kościół nie powinien wpływać na pracę świeckich instytucji państwa inaczej, jak adresując swoje uwagi do ludzi wierzących i wzywając ich, by nie popełniali grzechu, należy przeciwstawić postawę tych, którzy uważają, że wszystko jest dozwolone. Warto zdawać sobie sprawę, że stanowisko liberalne także jest stanowiskiem prozelitycznym i to bez względu na to, jak wielu ludzi podziela poglądy Kościoła, a jak wielu akceptuje poglądy liberalne.
Liberałowie, o czym Kościół instytucjonalny, jak się wydaje, zapomina, również mają sumienie i muszą sami przed sobą rozliczać się ze swojego postępowania. Ta forma nie jest gorsza od katolickich rachunku sumienia i spowiedzi, jedynie inna. Czy to możliwe, że ludzie zamieszkujący ten sam kraj żyją w tak odległych światach? Moim zdaniem najzupełniej tak, podobnie jak możliwe jest współżycie radykalnie odmiennych religii. Trzeba tylko uznać odrębność poglądów innych osób i odrzucić pretensje do wyłącznej słuszności – choć jednocześnie zachować swoje prawdziwe poglądy. Wiem, że to brzmi łatwo, a jest niebywale trudne, ale żadnej innej drogi nie widzę.
* Marcin Król, profesor filozofii. Wykładowca Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW. Ostatnio opublikował książki: „Czego nas uczy Leszek Kołakowski” (2010) i „Europa w obliczu końca (2012).
***
Nieprzemyślany konstytucyjny kompromis
Dyskusja konstytucyjna o artykule 18, dotyczącym definicji rodziny, toczyła się u nas trochę bez świadomości, czego on dotyczy – czy zasad ustrojowych, i o jakim ich zakresie mowa, czy praw i wolności jednostki, do czego zobowiązuje władzę i czego jej zakazuje. Dlatego kompromis konstytucyjny, którego wyrazem jest treść i umiejscowienie tego artykułu, był – jak to u nas kompromisy – zawierany w nadziei, że „później to się zobaczy”. No i właśnie widzimy efekty.
Kilka słów o historii
Artykuł 18 pojawił się w rozdziale I konstytucji (mówiącym o zasadach konstytutywnych Rzeczpospolitej) na wniosek ówczesnej posłanki UW Hanny Suchockiej. Zaproponowała ona przeniesienie tradycyjnie ujętego przepisu „rodzina znajduje się pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej” z rozdziału o prawach i wolnościach właśnie do zasad ogólnoustrojowych. W dyskusji konstytucyjnej odrzucono natomiast propozycję definicji rodziny jako „naturalnej i podstawowej wspólnoty w państwie” [1].
Rodzina została zatem uznana za element konstytuujący społeczeństwo obywatelskie. W dyskusji podkreślano ideologiczny charakter takiej deklaracji, uznając, że wyeksponowanie roli rodziny sprzyja podkreśleniu subsydiarności w działaniu władzy publicznej (bo rodzina jest strukturą tworzoną przez obywateli, a nie przez państwo).
Długie spory towarzyszyły rozbudowaniu przedmiotu ochrony (proponowano, by chronić nie tylko małżeństwo, lecz także macierzyństwo i rodzicielstwo oraz brak precyzji w ich rozdzieleniu), a także wyraźnemu podkreśleniu heteroseksualnego charakteru małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Dyskusja jednak nie przyniosła jasnych rozwiązań w kwestii tego, jaki zakres stosunków obejmuje rodzina – np. czy chodzi tu też o rodzinę niepełną albo zastępczą, nieopartą na związkach krwi. I teraz te dyskusje powracają, a każdy powołuje się na zasadę artykułu 18, niemającą – jak to bywa z zasadami – precyzyjnych granic.
Konstytucja nie zabrania związków partnerskich!
Z umiejscowienia przepisu wynika, że małżeństwo heteroseksualne, macierzyństwo i rodzicielstwo cieszą się opieką i ochroną niejako „uprzywilejowaną”, bo gwarantowaną konstytucyjnie w stosunku do innych form (ale czy mogą być formy alternatywne macierzyństwa albo rodzicielstwa?). Tyle na poziomie zasad ustrojowych, jednak nie wskazano konkretnego poziomu tej ochrony. Jest to więc norma programowa, adresowana do władz publicznych, uzasadniająca postulaty rozbudowania lub nieumniejszania poziomu ochrony.
Natomiast nie wynika z tej normy, ani z jej umiejscowienia, żaden zakaz przyznawania prawnej ochrony związkom konkurencyjnym czy alternatywnym, także na poziomie konstytucyjnym, a tym bardziej na poziomie ustaw zwykłych. Jest to wniosek czysto logiczny, bo artykuł 18 nie zawiera żadnych zakazów powodujących ekskluzywność ochrony. Zresztą ustawodawstwo zwykłe przyznaje elementy prawnej ochrony różnym związkom (np. konkubinat), i to niekoniecznie heteroseksualnym (wszędzie tam, gdzie mowa o osobie bliskiej, wspólnym pożyciu czy gospodarstwie).
Tort jest jednak jeden
Niechętni regulacji związków partnerskich podnoszą, że w tej sprawie chodzi o regulację „zbędną”, skoro w ustawach zwykłych można odnaleźć narzędzia umożliwiające zaspokojenie różnych interesów partnerów, niekoniecznie przez konstrukcję zinstytucjonalizowanego związku. Tyle że brak jest tu regulacji wielu kwestii takich jak: dostęp do informacji medycznej czy wzajemnej reprezentacji w sprawach życiowych albo regulacji niektórych aspektów wspólnego zamieszkania itd.
W innych konstytucjach przeważa raczej ulokowanie problematyki rodzinnej przy prawach i wolnościach jednostki, a nie przy okazji normowania zasad ustrojowych. To ułatwia realizację aspiracji jednostek domagających się regulacji związków partnerskich w imię ich własnych interesów, a zwłaszcza poszanowania prywatności.
Zwolennikom instytucjonalizacji związków partnerskich (osobiście opowiadam się za tym, choćby za scaleniem i uzupełnieniem w niektórych kwestiach fragmentów regulacji już istniejącej) byłoby oczywiście łatwiej, gdyby artykuł 18 konstytucji był umieszczony w rozdziale II, a nie I. Ale nawet i teraz nie stanowi to przeszkody dla ustawy zwykłej w kwestii związków. Nadużyciem jest argument, że artykuł 18 konstytucji zakazuje regulacji związków partnerskich. On gwarantuje „lepszą” jurydycznie pozycję małżeństwom heteroseksualnym z punktu widzenia poziomu ochrony, co każdorazowo wymaga ustalenia, które rozwiązanie jest lepsze i z uwagi na jakie czynniki.
Z kolei zwolennicy wprowadzenia związków partnerskich muszą być wstrzemięźliwi w wysuwaniu postulatów uzyskania świadczeń społecznych dla ewentualnych partnerów. Bo jedynie na tym poziomie argument o konkurencyjności z małżeństwem ma racjonalne podstawy. Tort jest jeden i jeżeli pojawi się więcej talerzyków, kawałki będą mniejsze.
Przypisy:
[1] „Biuletyn KKZN”, nr XVIN, z. 7.3, Warszawa 1997.
* Ewa Łętowska, pierwsza polska Rzeczniczka Praw Obywatelskich (1987–1992), sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999–2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002–2011).
***
Bez małżeństwa społeczeństwo zacznie się rozpadać
Pytając samych siebie, jak to jest, że działania na rzecz małżeństw homoseksualnych stały się pewnego rodzaju ortodoksją, za którą opowiedzieli się wszyscy nasi przywódcy polityczni, musimy mieć świadomość, że pewną rolę odegrało tu zastraszenie. Natarczywe mniejszości, ze wzrastającą skłonnością do cenzurowania swoich przeciwników, upewniają się, że im głębsze pytanie, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie oddalone powierzchownymi argumentami.
Część chrześcijan ma w sprawie małżeństw jednopłciowych prostą odpowiedź – państwo może definiować małżeństwo, jak chce, i nadawać prawne przywileje tym parom, o których uważa, że powinny się znaleźć pod jego ochroną. Nie ma to jednak wpływu na rzeczywistość – odpowiedzą inni – która jest bliższa metafizyce niż konwencji. Małżeństwo w takim ujęciu to sakrament, który jako taki nie może być zawierany ani rozwiązywany przez państwo. W takim razie nic się nie zmienia wraz z nowym ładem prawnym.
Drugi argument jest jednak również krótkowzroczny. W naszym zsekularyzowanym społeczeństwie państwo przejęło siłą wiele funkcji religii. Co więcej, nie trzeba postrzegać małżeństwa jako sakramentu i przysięgi przed Bogiem, by być przywiązanym do tradycyjnego spojrzenia na tę kwestię. W każdym społeczeństwie, o którym mamy wiedzę, małżeństwo postrzegane jest jako więź między kobietą a mężczyzną, o znaczeniu dla całej wspólnoty. Małżeństwo to punkt, od którego zaczyna się rodzina i przyjęte przez partnerów zobowiązania znacznie wykraczają poza zawarty przez nich kontrakt.
Związek dwojga ludzi to nie tylko kontrakt
W ten sposób właśnie postrzegało małżeństwo prawo rzymskie – jako związek cywilny, ale taki, który nie miał nic wspólnego z kontraktem potwierdzającym kohabitację. Nazwa łacińska – matrimonium – jasno wskazuje, że jego celem było macierzyństwo i rodzina. Mąż i żona nie tylko decydowali się na wspólne życie, lecz także przede wszystkim rozpoczynali od wyboru egzystencjalnego – przejścia od jednego stanu do drugiego.
Ponad półtora wieku obserwacji antropologów potwierdziło istotność takich rytuałów przejścia. W społecznościach plemiennych ludzie przechodzą przez małżeństwo do kolejnych etapów wtajemniczenia. Cała społeczność angażuje się w uprawomocnienie związku między mężem a żoną, a wesele jest ceremonią potwierdzającą, że partnerzy poświęcają się nie tylko dla siebie, lecz także dla potomstwa i dla przyszłości całego plemienia. Rytuały małżeńskie celebrują zarówno seksualną jedność, jak i seksualne różnice oraz nakładają na młodą parę święty obowiązek bycia płodnym na rzecz kolektywnej przyszłości wspólnoty przez posiadanie dzieci, które staną się komplementarnymi członkami plemienia. Psychologowie ewolucyjni mogą chcieć dostrzec w nacisku, jaki rytuały te kładą na seksualną różnicę, adaptację, potrzebę grupy leżącą jeszcze głębiej niż kultura.
Normy to gwarancja odpowiedzialności za przyszłość
Dziś nie żyjemy już w społeczności plemiennej i stare rozwiązania muszą w końcu zaadaptować się do nowych warunków. Jednak nawet dla nas małżeństwo jest instytucją podstawową, przez którą kapitał społeczny przekazywany jest następnym pokoleniom. Nawet dla nas małżeństwo definiuje poświęcenie i oddanie. Nawet dla nas związek z dziećmi i przygotowanie do życia w rodzinie jest sednem stanu małżeńskiego. Przeżywamy to w szczególny sposób podczas ceremonii ślubnych, w odrębności odmiennej płci i wreszcie w małżeństwie jako progu sfery seksualnej.
To wcale nie oznacza, że zawierać małżeństwo powinni tylko płodni ludzie albo że związki nie mogą kończyć się rozwodem. To znaczy, że małżeństwa zbudowane są wokół normy. Usuńmy tę normę, a instytucje same zaczną się rozpadać. Nie będzie już więcej międzypokoleniowej więzi, której celem ma być wychowywanie dzieci. Będziemy za to mieli kontrakt pozwalający wejść w wolny związek, tymczasowy i łatwy do unieważnienia, jak każda umowa tego typu.
* Roger Scruton, filozof angielski, znawca konserwatyzmu i estetyki. W Polsce ukazały się m.in. jego książki: „Co znaczy konserwatyzm?” (2002) oraz „Zachód i cała reszta. Globalizacja a zagrożenie terrorystyczne” (2003).
** Przeł. Jakub Krzeski.
***
* Autor koncepcji numeru: Aleksander Smolar.
** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
*** Współpraca: Jakub Krzeski, Łukasz Pawłowski, Ewa Serzysko.
„Kultura Liberalna” nr 219 (12/2013) z 19 marca 2013 r.