Przyroda może nieco zdezorientowana, ale kalendarz się nie myli, podpowiadając, że idzie niedziela po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Idzie zatem Wielkanoc. Tylko jak tu myśleć o zielonych, wiosennych świętach, gdy za oknem śnieg (a w najlepszym wypadku pośniegowa plucha)? Wiosenne porządki dawno już zrobione, ale wypucowane okna znów zapaskudziła lecąca z nieba tragedia. Cóż więc pozostaje, jak tylko marzyć o tym, by jednak dojrzeć w ogródku krokusy, a do wielkanocnego stołu zasiąść w prawdziwie wiosennym, radosnym nastroju. Wszak akurat te święta winny choć na chwilę rozwiać smutki, dać odrobinę wytchnienia i radości. Powinny też pozwolić pochylić się nad licznymi tradycjami, które od dzieciństwa pamiętamy z naszych domów, ale i nad tymi, które obecne są w domach naszych sąsiadów. Dla mnie owo sąsiedztwo sięga nieco dalej. Z nieskrywaną radością, w niebyt odsyłającą przyokienny mróz, śledzę wyszehradzkie tradycje, niby podobne do moich własnych, a przecież bardzo od nich różne.
Węgierska jagnięcina
W sobotni poranek, gdy uporam się już z pisankami, przyjdzie czas na gotowanie tradycyjnego białego barszczu. Nic skomplikowanego w porównaniu z węgierską zupą z głowy jagnięcia (Baranyfejleves), którą w tym okresie zajada się wielu Węgrów. Głowa? Ba, wraz z nią do gara wędrują płuca, szyja i wątroba nieszczęsnego zwierzaka. Do tego jarzyny (z kalarepą i pasternakiem), słodka papryka oraz nieodłączna słonina… Nie wiem jak smakuje, ale – mimo zapewnień przyjaciół, że jest pyszna – nie brzmi to dla mnie zbyt smakowicie. Zostańmy raczej przy żurku z białą kiełbasą i jajkami. Bezpieczniej… A na pewno znacznie krócej się gotuje.
Inna rzecz, że jagnięcina i szynka z kością królować będą na niejednym tradycyjnym węgierskim stole. Z tej ostatniej w Wielkanoc kości następnie wyjmowano, by powiesić je na drzewach w sadzie, co gwarantować miało obfitsze zbiory. Zbierano również okruchy ze świątecznego stołu, a ich wysypanie na pola miało odstraszyć ptaki czyniące szkodę w zbożu. Węgierska Wielkanoc – czyli Húsvét – jak w innych krajach kończy chrześcijański post, ale chyba tylko tutaj tak mocno już w samej nazwie podkreśla się wyraz „dopuszczenia do stołu mięsa”. Słówko hús oznacza bowiem właśnie mięso, z którego jeszcze całkiem niedawno na okres postu całkowicie rezygnowano. Są oczywiście i jajka – dzielą się nimi Węgrzy nie tylko by dobrze sobie życzyć, by wspominać powracające życie, ale również by pomoc zagubionym wrócić szczęśliwie do domu. Bardzo mocno zakorzeniony w węgierskiej kulturze jest – odbywający się wśród śmiechów i rodzinnej atmosfery – Husvethetfo, czyli Lany Poniedziałek. I znów, podobnie jak na naszym podwórku, wodę leje się obficie, by panny były piękniejsze i mogły spodziewać się rzeszy kawalerów. Podobno coraz częściej zamiast wody leją się – tak jak i w Polsce – perfumy i wody kolońskie… Oj, jak pomyślę o tych wszystkich zapachach, to już wolę wodę.
Czeskie „judasze”
Nieco inaczej wygląda świętowanie w wydaniu zlaicyzowanych Czechów, którzy (nawet jeśli niekoniecznie wierzący) z radością przywracają niektóre wielkanocne tradycje. „Wielkim” nazywa się tu jedynie piątek (a nie cały tydzień), zaś pozostałe dni określane są przy użyciu kolorów. Mamy zatem Czarną Środę, Zielony Czwartek i Białą Sobotę. Poprzedzając owo świętowanie niedziela zwana jest Niedzielą Kwiatową, wtedy bowiem Czesi święcą bazie. Tego dnia rozpoczynają się liczne jarmarki, gdzie kupić można dobro wszelakie – od drewnianych figurek i pisanek, aż po pomlázke, specjalną rózgę splecioną z wierzbowych gałązek, która w Wielkanocny Poniedziałek bywa szczególnie przydatna młodzieńcom chcącym wysmagać upatrzone wcześniej panny. Te odpłacą im pisankami, kolorowymi wstążkami, cukierkami lub czymś równie słodkim.
Już w Zielony Czwartek, gdy wraz z ostatnim uderzeniem milknących kościelnych dzwonów dla przyszłego dostatku warto zabrzęczeć trzymanymi w kieszeni monetami, na czeskim stole pojawiają się „judasze”. Podawane z miodem tradycyjne ciastka drożdżowe mają przypomnieć biblijnego zdrajcę, którego w niektórych regionach się pali, a tu (jak śmieją się znajomi Czesi) po prostu się zjada. Ciekawą tradycję – ponoć nadal kultywowaną – niesie ze sobą czeski Wielki Piątek. Oto bowiem, by zapobiec chorobom, przed wschodem słońca należało umyć się w potoku. Wierzono również, że jeśli ustami z wody uda się wyciągnąć kamień, a następnie cisnąć go lewą ręką nad głową, ból zębów (na rok kolejny) nie będzie się nas imał.
Wielkanocne śniadanie niewiele różni się od tego, co znamy z naszych stołów. Gdzieniegdzie jednak można usłyszeć chodzących po wsiach… kolędników. Już od bladego świtu, z kołatkami, piszczałkami i wielkanocną pieśnią na ustach, obwieszczają zmartwychwstanie. Za te dobre wieści nagradzają ich miejscowi pisankami, słodkościami, albo i garścią monet.
Słowacka oblievacka
Najbardziej podobne zwyczaje do Polaków mają chyba Słowacy. Tu Wielkanoc rozpoczyna się w czwartek. O dziesiątej rano milkną dzwony i aż do Białej Soboty zastępowane są przez kołatki. Ludzie mówią, że dzwony są „zawiązywane”. Ich sobotnie „rozwiązanie” wieści jednak nie tylko zmartwychwstanie. Niegdyś na ich ponowny dźwięk kobiety i dziewczęta biegły kąpać się w strumieniu, co miało gwarantować urodę na cały rok. Od złych mocy chroniły natomiast wkładane do koszyka ze święconym rózgi. One też (po wysmaganiu) gwarantować miały zdrowie. Wymiar niereligijny ma na Słowacji świąteczny poniedziałek, zwany oblievacka. I choć nazwa zdaje się mówić sama za siebie, to sam zwyczaj wyglądał (i nadal wygląda, choć najpewniej już w mniej ekstremalnej wersji) nieco inaczej niż w Polsce. Jako że „lać wodą” można tylko do południa, pochody młodzieńców rozpoczynały się bardzo wcześnie. Tradycyjnie dziewczęta ukrywały się przed taką zabawą (choć podobno oblana chciała być każda), ale we wtorek chętnie wykorzystywały możliwość odwetu.
***
Lubię święta, a podszyta wyszehradzkim duchem chętnie spróbowałabym tego czy owego – ze wskazaniem na judasze, słowackie calta albo kiełbasę z mangalicy (akurat pojawiła się na węgierskim straganie na krakowskim Kleparzu). Lubię wielkanocne tradycje. I choć nie jestem specjalnie zabobonna, to z uśmiechem obserwuję kobiety, które umykają do wnętrza kościoła z połowie rezurekcyjnej procesji. Jeśli zaufać starym opowieściom, w ten sposób możemy odkryć czarownice, bo tylko one nie mogą podczas tej szczególnej procesji trzy razy okrążyć świątyni. Czasem umykam z nimi. W Wielkanocny Poniedziałek wiedziona krakowską tradycją powędruję na Emaus, gdzie wśród chińskich zabawek może uda się dostrzec tradycyjne postacie kiwających się Żydów, którzy (jak mawiamy w Krakowie) odpowiednio opłaceni (lub po prostu zakupieni) będą modlić się o pieniądze dla domu. Krakowskich świąt dopełni wtorkowa Rękawka… Ale to już inna historia.