Łukasz Bertram

Kraj zły. O „Żyła sobie baba” Andrieja Smirnowa

Na ten film natrafiłem właściwie przypadkiem, przeglądając w internecie zbliżające się premiery. Obrazowi Andrieja Smirnowa – debiutanta z odzysku, który swoją ostatnią fabułę nakręcił za późnego Breżniewa – nie towarzyszyła żadna rozwinięta akcja promocyjna, praktycznie żadne było też zainteresowanie mediów zarówno tych popularnych, jak i „inteligenckich”. Gdy wreszcie film pojawił się na polskich ekranach, tylko jedno kino w Warszawie zdecydowało się zaproponować go publiczności. Pozostaje jedynie żałować. „Żyła sobie baba” jest bowiem doskonałą okazją, by sprawdzić, co się dzieje, gdy Rosjanin zaczyna całkiem mądrze mówić o swojej ojczyźnie i rodakach.

Babska historia

Tytułowa baba żyje sobie na rosyjskiej wsi odwiecznym rytmem. Może nawet niekoniecznie zdaje sobie sprawę, że jest rok 1909, a już na pewno nie ma świadomości, że gdzieś daleko upadły szlachcic przezwany Leninem snuje wielkie plany roztrzaskania władzy cara, Cerkwi i tradycji. Znacznie bardziej zajmuje ją lęk przed zamążpójściem, a następnie niedola ostatniego elementu łańcucha pokarmowego w chutorze teścia-patriarchy. Osada, w której przyszło jej żyć, daleka jest przy tym od obrazka wsi spokojnej i wesołej, względnie sielskiej i anielskiej. Więzy międzyludzkie oparte są tu na interesowności, zgodnie z którą koń wart jest właściwie więcej niż kobieta, oraz brutalności werbalnej i fizycznej – patriarchalny bat staje się niejako naturalnym narzędziem sprawiedliwości. Codzienność wypełniona jest znojem ciężkiej pracy, czas świąteczny – strumieniami wódki i wina. W gminnej wspólnocie oczywiste są obyczaje – co by to ludzie powiedzieli, gdyby po nocy poślubnej nowożeńcy nie wywiesili przed chałupą sztandaru mieniącego się dumną czerwienią? Klarowna jest hierarchia wieku i płci, wedle której baba – zwłaszcza młoda – powinna znać swoje miejsce, a jeśli do tej wiedzy jeszcze nie dorosła, niech lepiej słucha tych starszych, które zinternalizowały już swą naturalną podległość mężczyźnie.

W ten od wieków uporządkowany (pod pewnymi względami jedynie lekko draśnięty zniesieniem pańszczyzny, a następnie reformami Stołypina) świat wdziera się historia. Wybuch pierwszej wojny światowej – to jeszcze tylko zwyczajny dopust boży, modlitwa za cara i konieczność oddania synów w rekruty; coś, co było, jest i będzie. Baba nie wie jednak, że wraz z całą Rosją stoi u progu wielkiej zmiany i rozpadu dawnego ładu. Rozpoczyna się Rewolucja.

Wolno było spodziewać się epickiego fresku ze stereotypowo rosyjskim rozmachem, obrazów bitew, masowych zbrodni, przemian społecznych ukazanych w szerokiej perspektywie. Wszak lata 1909–1921 to moment fascynujący, kipiący od ideologicznych namiętności, przełomowych decyzji politycznych oraz – co, jak wiadomo, tylko podnosi jego seksapil – zaludniony przez miliony trupów, rannych i kalek. To moment, kiedy sprawdza się porzekadło o ciekawych czasach, o których dobrze jest pisać, znacznie gorzej – w nich żyć.

Smirnow natomiast maluje ten obraz z godną podziwu konsekwencją, trzymając się żabiej, czy raczej babiej, perspektywy. Widzimy tylko to, co mogła zobaczyć baba: wojnę, rewolucję, przemoc i cierpienie w skali mikro; drobne wycinki rzeczywistości – zarekwirowaną krowę czy kilku oberwańców rozsiadających się w chałupie i mieniących się bolszewikami, mimo że ich wiedza o materializmie dialektycznym jest dość daleka od ortodoksji. Reżyser rezygnuje z jakichkolwiek prób wzniesienia się ponad horyzont intelektualny baby. To, co jest ona w stanie ogarnąć i zrozumieć, jest dostępne widzowi. Wszystko, co przekracza swoją skalą granice prowincji, jest tylko mglistym kontekstem. Baba nie zna się na polityce ani nie przyswoiła sobie treści ukazów Rady Komisarzy Ludowych. Nawet, gdy chłopi Tambowszczyzny wyruszają przeciw bolszewikom, nie znamy pełnego tła rebelii, a jedynie jej lokalną manifestację. Również wczesny czerwony terror to doraźny „sąd” urzędujący pod gołym niebem na przycerkiewnym klepisku. Smirnow pokazuje zatem wielkie narracje historyczne sięgające wypustkami w głąb codziennego doświadczenia jednostek, historię zamkniętą w małych dramatach – a jednocześnie z nich zbudowaną.

Czyja krzywda, czyja wina

Życie baby w ciekawych czasach to pasmo nieustannych udręk i strachu oraz szereg przychodzących po sobie z różnych kierunków gwałcicieli lub – w najlepszym wypadku – wykorzystujących ją mężczyzn. Może to być włóczęga, „człowiek luźny” egzystujący poza granicami przedwojennej obszcziny, może to być własny mąż, może to być wreszcie żołnierz którejś z armii przemierzających okolicę. Dość szybko przychodzi tu na myśl pytanie: kim jest baba poza samą babą, że reżyser każe jej tak cierpieć, być tratowaną przez kolejne parowozy dziejów na skalę prowincjalną? Równie szybko można zaryzykować niezwykle śmiałą hipotezę, iż baba to Rosja – uprzedmiotowiona, zhańbiona, zmaltretowana, skrzywdzona. Czujnemu liberałowi zapala się tu ostrzegawcze światło: czy takie obserwacje nie sytuują aby Andrieja Smirnowa gdzieś w orbicie Żyrinowskiego bądź innego Limonowa? Czy aby znów nie będziemy słuchać opowieści o tym, jak obcy – Niemcy, Polacy, Łotysze i oczywiście Żydzi ciągnący za sobą marksizm niczym zgniłą woń zepsutego Zachodu – splugawili Świętą Ruś?

Nic z tych rzeczy, odpowiada twórca. Spójrzmy najpierw na siebie samych. Na milionowe masy chłopskie, z których wyrasta nasz naród. To z nich wywodzili się przecież ci, którzy z radością nurzali się we krwi, odurzeni władzą, która na nich spadła. Na głębokiej prowincji Rosjanin rozstrzeliwał Rosjanina, prawosławny prawosławnego, chłop chłopa; zabierał jego ziemię i mienie, profanował świątynie, a jak wiemy skądinąd – nie cofał się przed użyciem gazów bojowych, tortur i wszystkiego innego, za co tak kochamy XX wiek. W takim ujęciu baba jawi się nie jako Rosja niewinna, ciężko doświadczona przez innych, lecz jako rosyjska niewinność zgwałcona przez rosyjską podłość. Sami siebie skrzywdziliśmy – zdaje się mówić Smirnow. W nas samych drzemał od lat potencjał przemocy; to, jak traktowaliśmy się nawzajem pod złotymi kopułami cerkiewnymi i pod portretami batiuszki, stało się podglebiem dla rewolucyjnej orgii krzywd. Formy opresji i poniżenia mogą się oczywiście różnić: od nieczułej wspólnoty skazującą bez litości na wygnanie i nędzę każdego, kto nie zechce w pełni dostosować się do jej etosu knuta i kieliszka, po samozwańczy kolektyw wedle swego uznania naznaczający piętnem kułaka i wroga ludu. Zawsze jednak przyniosą cierpienie. Nawet antybolszewiccy bojownicy, choć malowani przez Smirnowa cieplejszymi kolorami, nie stają się dla baby rycerzami wolności. Ot, trochę mniej kradną i gwałcą.

Na słowa byłego mnicha, głoszącego, iż Rosjanie obwiniają o swoje nieszczęście każdego wokół, podczas gdy sami zasługują na miano najgorszego narodu, jaki nosi Ziemia, zdążający do chramu pielgrzymi reagują wrogością bądź obojętnością. Reżyser tymczasem wyraźnie z nim sympatyzuje, portretując go jako jednego z nielicznych, którzy widzą i rozumieją coś więcej z tego, co dzieje się wokół nich. Przez pryzmat losów baby chce on najwyraźniej nie tylko ukazać szramy na rosyjskiej duszy, ale zastanowić się, których z ran dokonała owa dusza sama, w szale samookaleczania.

Rosja w głębinie

Niektóry kraje są – jak uczą nas klasycy – więzieniem. Czym, według Andrieja Smirnowa, jest jego ojczyzna? Swoim filmem reżyser sugeruje, iż przypomina ona cmentarz w strugach ulewnego deszczu, które wlewają się do rozkopanych grobów, wypełniają je, przelewają się przez nie i wynoszą na powierzchnię trumny rozstrzelanych chłopów. Rosja to zatem kraina, która wciąż nie może pogrzebać swoich zmarłych, ofiar własnej przemocy, brutalności, obojętności. Ich trumny nie spoczną w uświęconej ziemi, zdaje się mówić Smirnow, nie zaznają spokoju, dopóki Rosjanie nie spojrzą na samych siebie, na swoją historię; dopóki nie przestaną bać się zadawać sobie trudnych pytań i udzielać gorzkich odpowiedzi.

I dopóki się to nie stanie – baba i Rosja pozostaną skryte w wodnych odmętach. Czy strumienie, które na koniec pochłonęły babę, wieś, bolszewików, chłopów, cerkiew, to odpłata za wszystkie grzechy nagromadzone w czasach pokoju, czasach wojny i czasach rewolucji? Czy może – niczym w mitycznym Kiteżu – zbawienna szansa na to, by to, co w ogólnym spustoszeniu ostało się dobrego i niewinnego, mogło przetrwać w ukryciu, doczekać lepszych dni? Obie te interpretacje wydają się równie ponure. Czy da się znaleźć jakąś drogę ucieczki? Andriej Smirnow nie udziela tu żadnej prostej odpowiedzi, ale zdaje się coś sugerować. Jedyny raz, kiedy bohaterka wydaje się nie tylko szczęśliwa, lecz także wręcz wyemancypowana, samą siebie traktująca podmiotowo, to chwila zapomnienia z Dawidem, który w konflikcie targającym nieszczęśliwym, złym krajem zachowuje neutralność, nie angażując się po stronie bolszewików ani zbuntowanych chłopów. Idylla, co oczywiste, nie może trwać długo. Szybkie cięcie – w jakie zresztą obfituje film, podkreślając jakby urywkowość postrzegania świata przez babę – i już. Ciszej tam, kochankowie! Dziś głos ma towarzysz Mauzer.

Film:

„Żyła sobie baba”, reż. Andriej Smirnow, Rosja 2011, dystr. 35 milimetrów

* Łukasz Bertram, doktorant Instytutu Socjologii UW, współpracownik Ośrodka KARTA oraz działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr z 221 (14/2013) z 2 kwietnia 2013 r.