Szanowni Państwo,
„Polityka zagraniczna jest wielką szachownicą, na której zamiast figur z kości słoniowej stoją w polach żywe narody” – zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz. Namiętnie analizował wzloty i upadki polskiej dyplomacji, z emfazą pisał, że w stosunkach międzynarodowych „gra się bogactwem i nędzą, życiem i śmiercią milionów ludzi. Biada narodom, które oddają się w niezręczne lub nieumiejętne ręce”. Mackiewicz uświadamia, jakiej wagi decyzje podejmowane są w Alei Szucha. Czy potrafimy z tej perspektywy ocenić postępowanie ministra, który kilkanaście dni temu przedstawił swój program polityki zagranicznej?
Zacznijmy od prostego spostrzeżenia, że – z dzisiejszej perspektywy – życie zawodowe polskiego dyplomaty najwyższego szczebla przez pierwsze kilkanaście lat po roku 1989 było usłane różami. Wyzwania dla postkomunistycznego państwa były wyjątkowo klarowne, zaś magiczne hasła „NATO” oraz „Unia Europejska” powtarzano od prawej do lewej strony sceny politycznej. Jedność opinii w dyplomacji na długie lata definiowano nie tylko jako stanowisko zdroworozsądkowe, ale wręcz cnotę. „Nic że droga wyboista, ważne że kierunek słuszny” – mogli pocieszać się w trudnych chwilach kolejni szefowie MSZ.
Każdy następny pokonany szczebelek zwiększał nasze bezpieczeństwo, zmniejszał dystans do świata zachodniego i przybliżał do upragnionego dobrobytu. Mapa drogowa nie budziła wątpliwości: w roku 2007 mówiono już o spełnieniu wymogów traktatu z Maastricht i wstąpieniu do strefy euro. Premier Donald Tusk wskazywał nawet możliwą datę – rok 2013 (sic!). Niedługo później Stany Zjednoczone oraz większość państw Unii Europejskiej pogrążyły się w kryzysie – zrujnowane gospodarki krajów Południa wymagały ogromnych zastrzyków finansowych, spójność strefy euro kilkakrotnie zawisła na włosku, demokratyczne prawa suwerennych członków UE wydają się raz po raz brane w nawias. Optymizm początku XXI wieku systematycznie walił się w gruzy. Do dziś nie znamy odpowiedzi na pytanie o granice ogólnoeuropejskiej solidarności.
W tym czasie cele polskiej polityki zagranicznej nie zmieniły się ani na jotę – a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie, słuchając pod koniec marca sejmowego wystąpienia ministra Radosława Sikorskiego. Oto najważniejszym celem polskiej dyplomacji pozostaje jeszcze ściślejsza integracja ze strukturami europejskimi, zaś kolejnym krokiem, szczebelkiem do pokonania ma być… przyjęcie europejskiej waluty! O kryzysie finansowym minister mówił niewiele, a kiedy już to robił, używał czasu przeszłego. Zauważył „zawirowania na Południu” oraz narastający „wyspiarski dystans Wielkiej Brytanii” – uznał je jednak za szansę, a nie zagrożenie. To dzięki nim „mamy szansę wejść do najściślejszego kręgu decyzyjnego Unii Europejskiej”.
Jaka to jednak będzie Unia? Co ów najściślejszy krąg miałoby utrzymać razem? Jak daleko powinny sięgać granice UE? Przed laty Tony Judt w słynnym eseju o Europie podkreślał, że próby rozszerzania się Wspólnoty mogą odbywać się de facto tylko kosztem wcześniejszych zysków państw „starej” Unii. Dziś problem ten dotyczy również Polski. Warto sobie również zadać pytanie, jaki wpływ będzie miał europocentryczny kurs polskiej dyplomacji na nasze relacje z innymi ważnymi partnerami – Stanami Zjednoczonymi, wschodzącymi potęgami, jak Indie czy Chiny, czy najbliższymi sąsiadami na Wschodzie? Na te pytania minister, w naszym przekonaniu, nie odpowiedział. Niestety, posłowie, zadający po przemówieniu Radosława Sikorskiego pytania, niespecjalnie skłonili ministra do intelektualnego wysiłku. W kraju odnotowano za to głos zza Oceanu: oto noblista z zakresu nauk ekonomicznych, Paul Krugman, złapał się za głowę na wieść o tym, że Polska, jak gdyby nigdy nic, zamierza przystąpić do strefy euro.
Dlatego w dzisiejszym numerze „Kultury Liberalnej” krytycznie analizujemy wybrane aspekty wystąpienia ministra Sikorskiego, próbując dopowiedzieć to, co nie zostało dopowiedziane.
Numer otwiera wywiad Łukasza Pawłowskiego z dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Marcinem Zaborowskim. Zdaniem Zaborowskiego wizja szefa polskiej dyplomacji zasługuje na uznanie nie tylko ze względu na kompleksowość, ale przede wszystkim realizm. „Sikorski nie ma złudzeń – Polska nie jest i w najbliższym czasie nie będzie wielkim mocarstwem europejskim. Jego wystąpienie to próba przyjrzenia się naszym możliwościom w chłodny i realistyczny sposób”, uważa szef PISM. Dalsza integracja nie tylko w ramach Europy, ale także ze Stanami Zjednoczonymi, dzięki transatlantyckiej unii celnej, to dla naszego kraju dobra droga.
Podobnego zdania jest prezes Instytutu Spraw Publicznych Jacek Kucharczyk, choć podkreśla, że zbliżenie ze strukturami europejskimi może zostać zablokowane przez krajową opozycję. „Kwestia wejścia Polski do strefy euro stanowi wymarzoną dla prawicowej opozycji płaszczyznę konfrontacji z rządem Tuska”, pisze Kucharczyk, ponieważ większość Polaków sprzeciwia się przyjęciu europejskiej waluty. „Dlatego śmiała wizja Sikorskiego – Polski w politycznym centrum Europy – może rozbić się o mur politycznej rzeczywistości”, twierdzi szef ISP.
Nieco inaczej wystąpienie ministra ocenia Andrzej Szeptycki z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Chociaż diagnoza Sikorskiego, zwracająca uwagę na korzyści, jakie przyniosła nam obecność w zjednoczonej Europie, wydaje się Szeptyckiemu słuszna, propozycja dalszej integracji w obliczu bieżącego kryzysu już nie. „Takie rozumowanie to przejaw wciąż widocznego w polskiej polityce zagranicznej prowincjonalizmu, by nie rzec myślenia magicznego”. Postępujące zbliżenie z Europą nie jest cudownym lekiem na całe zło, twierdzi Szeptycki. Przecież „ofiarami kryzysu padły w pierwszej kolejności kraje, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza szły drogą zalecaną przez Sikorskiego – nowe, wcześniej biedne państwa członkowskie (Irlandia, Grecja, Hiszpania, Portugalia), którym dzięki źle wykorzystywanym środkom pomocowym z UE udało się stworzyć miraż dobrobytu”. Nie powinniśmy iść tą drogą.
Trudno jednak będzie znaleźć inną, tym bardziej, że – jak twierdzi dziennikarz „Rzeczpospolitej”, Jerzy Haszczyński – na dobre relacje z krajami pozaeuropejskimi Polska po prostu nie ma żadnego pomysłu. „Z wystąpienia Radosława Sikorskiego wynika, jak się wydaje, jedno – świat widziany oczami naszego MSZ jest niewielki”, uważa Haszczyński. Mało miejsca poświęcono najważniejszym graczom polityki międzynarodowej spoza Europy jak Chiny, Japonia, Indie. Także potencjalny punkt zapalny współczesnego świata, czyli Bliski Wschód, nie został wyczerpująco omówiony. Dlaczego tak się stało? Przecież nie brakuje dowodów, że Polacy potrafią prowadzić racjonalną i efektywną politykę w tym rejonie. Być może więc minister pewnych rzeczy po prostu nie mógł lub nie chciał publicznie ujawnić?
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski i Jarosław Kuisz
1. MARCIN ZABOROWSKI: To, co dobre dla Unii, jest dobre i dla nas
2. JACEK KUCHARCZYK: Sikorski w Sejmie o Europie, czyli witajcie w ciężkich czasach
3. ANDRZEJ SZEPTYCKI: Chociaż jest źle, zaleca się nie zmieniać terapii
4. JERZY HASZCZYŃSKI: Nieodrobiona lekcja z Bliskiego Wschodu
To, co dobre dla Unii, jest dobre i dla nas
Z Marcinem Zaborowskim, dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, o priorytetach polskiej dyplomacji, relacjach europejsko-amerykańskich i konsekwencjach interwencji w Iraku rozmawia Łukasz Pawłowski
Czytaj całość TUTAJ
Jak ocenia pan wystąpienie ministra Radosława Sikorskiego przedstawiające cele polskiej polityki zagranicznej w 2013 roku?
Intelektualnie to było bardzo ciekawe przemówienie. Nie było jedynie prostą informacją na temat tego, co wydarzyło się w roku minionym, i co ma wydarzyć się w roku następnym, ale kreśliło szerszą wizję. Często w debacie o polskiej polityce zagranicznej formułuje się rozmaite ogólne zalecenia mówiące a to, że powinniśmy bardziej angażować się w Rosji, a to że powinniśmy grać w jednej lidze z Niemcami lub Francją, a to wreszcie, że powinniśmy nawiązać bardziej partnerskie relacje z USA. Minister Sikorski mówił z kolei o tym, co naprawdę możemy osiągnąć – jaki jest nasz potencjał obecnie i w perspektywie najbliższych lat. Sikorski nie ma złudzeń – Polska nie jest, i w najbliższym czasie nie będzie, wielkim mocarstwem europejskim. Jego wystąpienie to próba przyjrzenia się naszym możliwościom w chłodny i realistyczny sposób.
Było to przemówienie europocentryczne, minister o Stanach Zjednoczonych wspomniał niewiele razy. Opowiedział się jednak zdecydowanie za projektem stworzenia transatlantyckiej strefy wolnego handlu. Czy to pana zdaniem dobry pomysł?
Unia celna między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską może mieć przełomowe znaczenie dla gospodarki światowej, ponieważ wspólnie z USA odpowiadamy za ponad 50 procent globalnego handlu. W dobie kryzysu, kiedy nasze gospodarki rosną bardzo wolno lub wcale, oraz wobec rosnącej presji ze strony nowych potęg, takich jak Chiny czy Indie, wzmocnienie więzi transatlantyckich jest bardzo dobrym posunięciem.
Nie wszyscy członkowie Unii Europejskiej skorzystają na wolnej wymianie handlowej z USA w jednakowy sposób. Niemcy czy Wielka Brytania, dla których Stany są już dziś bardzo ważnym partnerem handlowym, zyskają więcej niż na przykład biedne kraje Południa. Czy zatem umowa transatlantycka nie wprowadzi nowych podziałów do i tak już poszarpanej Unii?
Niektórzy zyskają na takim rozwiązaniu więcej niż inni, ale nie można tego rozpatrywać ściśle w kategoriach państwowych. Przecież przemysłu motoryzacyjnego Niemiec nie da się oddzielić od filii niemieckich fabryk poza granicami kraju, choćby w Polsce. Gospodarki krajów europejskich są ze sobą ściśle splecione, choć oczywiście ci, którzy są bardziej konkurencyjni, odniosą większe korzyści niż ci, którym tej konkurencyjności zabraknie.
Do której z tych dwóch kategorii należy Polska?
Czytaj całość TUTAJ
* dr Marcin Zaborowski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Sikorski w Sejmie o Europie, czyli witajcie w ciężkich czasach
Kwestia wejścia Polski do strefy euro stanowi wymarzoną dla prawicowej opozycji płaszczyznę konfrontacji z rządem Donalda Tuska. Sondaże jasno wskazują, że wyraźna większość Polaków popiera członkowstwo w UE, ale nie chce przyjęcia euro. Dlatego śmiała wizja Sikorskiego – Polski w politycznym centrum Europy – może rozbić się o mur politycznej rzeczywistości.
Coroczne wystąpienie sejmowe najdłużej urzędującego ministra spraw zagranicznych III RP mogło zaskoczyć bardziej formą (prezentacja multimedialna) niż treścią. Radosław Sikorski oraz jego zaplecze analityczne w MSZ na poważnie biorą modną od dłuższego czasu koncepcję evidence-based policy, a dane statystyczne i analizy trendów już wcześniej pojawiały się w wystąpieniach publicznych ministra. Przykładem może być oksfordzkie przemówienie Sikorskiego na temat brytyjskiej polityki w Europie, w którym w rzeczowy sposób pokazał, jak retoryka obrony „brytyjskich interesów” szkodzi rzeczywistym interesom Zjednoczonego Królestwa, co bardzo zdenerwowało tamtejszych konserwatystów.
Euro na lepsze czasy
Co do samej treści sejmowego wystąpienia, to w głównych punktach nie odbiegała ona od tego, co na temat strategii polskiej polityki zagranicznej słyszeliśmy już wcześniej. Polityka zagraniczna ma wspierać proces modernizacji, to znaczy pomóc nadrabiać zapóźnienia cywilizacyjne w stosunku do zachodniej i północnej części kontynentu. Ten proces modernizacji możemy w sposób stabilny i skuteczny kontynuować jedynie w ramach Unii Europejskiej. Miejsce Polski jest – zdaniem Sikorskiego – w twardym jądrze integrującej się części Europy. Jedynie pozostając aktywnym uczestnikiem obecnego procesu pogłębienia integracji, Polska będzie mogła w najbliższych dekadach nadal korzystać z bodźców rozwojowych w postaci unijnych funduszy oraz udziału we wspólnym rynku. Ponieważ tym twardym jądrem integracji europejskiej staje się w nieodwracalny sposób strefa euro, przyjęcie wspólnej waluty będzie w najbliższej przyszłości zasadniczym wyzwaniem polskiej polityki europejskiej.
I tutaj pojawia się problem. Wskazany przez Sikorskiego cel polityczny, czyli przyjęcie euro, nie zależy jedynie od skutecznej dyplomacji. Dostosowanie wskaźników makroekonomicznych do kryteriów z Maastricht to jedynie część problemu. Na drodze stoi słaba koniunktura gospodarcza w Europie oraz powszechne przekonanie, że pozostawanie poza strefą euro było jednym z czynników, dzięki którym nasza gospodarka była jak dotychczas względnie odporna na kryzys. Tym samym rodzi się pokusa odkładania decyzji o przyjęciu wspólnej waluty na pokryzysowe „lepsze czasy”, a zatem na nieokreśloną przyszłość. Takie podejście preferuje ogromna część polskiej opinii publicznej.
Eurosceptycyzm salonowy, eurosceptycyzm ludowy
Głównym wyzwaniem dla polityki europejskiej rządu nie jest jednak kryzys w Europie, ale kondycja polskiej polityki i żałosny stan debaty nad polityką zagraniczną. Jego przykładem są reakcje na sejmowe wystąpienie Sikorskiego, w których zabrakło jakichkolwiek treści godnych zapamiętania czy analizy, a zostały głównie inwektywy i insynuacje wypowiadane z sejmowej trybuny i chętnie cytowane przez media.
W cieniu „Polski smoleńskiej” rośnie w siłę polityczny eurosceptycyzm, niechętny nie tylko proponowanej przez rząd Tuska polityce pogłębiania integracji, ale wrogi wobec samego projektu europejskiego z pobudek zarówno politycznych (utrata suwerenności), jak i kulturalnych (sekularyzacja). Ten eurosceptycyzm ma zresztą różne oblicza: „salonowe”, próbujące naśladować postawy brytyjskich konserwatystów i przywoływać ich argumenty, oraz „ludowe”, które można zobaczyć na demonstracjach „ludu smoleńskiego”, a sprowadzające się do haseł ratowania zagrożonej (a może już utraconej) suwerenności i wiary katolickiej.
Tym, co sprawia, że polska prawica nie przeszła na pozycje otwarcie antyeuropejskie, jest utrzymujący sie wysoki stopień zaufania społecznego do Unii. Członkowstwo we Wspólnocie popiera nawet większość elektoratu PiS. Drugą kotwicą, która trzyma polską prawicę w UE, są fundusze unijne – tutaj prawicowa opozycja może jedynie zapewniać wyborców, że gdyby rządziła, tych pieniędzy byłoby więcej, lub domagać się uznania za swoje zasługi w przekonywaniu Brytyjczyków, by żądając cięć budżetowych, omijali fundusze „dla Polski”. W tym momencie propozycja wyjścia z Unii Europejskiej, a zatem dobrowolna rezygnacja z funduszy unijnych, byłaby dla każdej partii politycznym samobójstwem.
Brak realizmu czy brak wizji?
Z tego względu kwestia wejścia Polski do strefy euro stanowi wymarzoną dla prawicowej opozycji płaszczyznę konfrontacji z rządem Tuska. Sondaże jasno wskazują, że wyraźna większość Polaków popiera członkowstwo w UE, ale nie chce przyjęcia euro. Jednocześnie zapis w konstytucji sprawia, że prawica będzie mogła blokować rezygnację ze złotówki co najmniej do następnych wyborów. Dlatego śmiała wizja Sikorskiego – Polski w politycznym centrum Europy – może rozbić się o mur politycznej rzeczywistości. Można jej wręcz zarzucić brak politycznego realizmu ze względu na brak wiarygodnego politycznego scenariusza wprowadzania w Polsce wspólnej waluty.
Można jednak na ten problem spojrzeć inaczej – przyjęcie euro to zasadnicza dla przyszłości naszego kraju decyzja, której nie można podjąć bez publicznej debaty i udziału obywateli. Decyzja ta może zapaść przy okazji następnych wyborów parlamentarnych, które przesądzą o tym, czy zwolennicy europejskiego pieniądza będą mieli niezbędną w tym celu większość konstytucyjną. Wartym rozważenia pomysłem wydaje się więc zaproponowane ostatnio referendum dotyczące daty przyjęcia euro, poprzedzone przegłosowaniem konstytucyjnej poprawki umożliwiającej rezygnację ze złotówki. Można oczekiwać, że w takiej debacie przeciwnicy wizji Sikorskiego sformułują jakiś wiarygodny program alternatywnej polityki europejskiej. Na dzień dzisiejszy takiej alternatywnej wizji brak.
* dr Jacek Kucharczyk, socjolog, Prezes Zarządu Instytutu Spraw Publicznych.
***
Chociaż jest źle, zaleca się nie zmieniać terapii
Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w tym roku już po raz szósty prezentował główne założenia polskiej polityki zagranicznej. Jego wystąpienie, jak zawsze, nie pozostawia obojętnym.
Niektóre wątki w wystąpieniu szefa polskiej dyplomacji pobrzmiewały już w poprzednich latach, inne zdają się nowe. Sikorski konsekwentnie podkreśla, że mamy szczęście żyć w dobrych czasach. W roku 2008 mówił: „Po prawie trzystu latach tak licznych nieszczęść naprawdę trudno uwierzyć, że być może dopłynęliśmy do przyjaznego portu”. Pięć lat później powtórzył właściwie to samo: „Kiedy w nowożytnej Europie rodził się kapitalizm, my byliśmy na uboczu. Na zachodzie kontynentu pierwsze manufaktury powstały już w XIII wieku, a u nas dopiero u schyłku wieku XVI. (…) Pod zaborami większość ziem polskich nie zaznała rewolucji przemysłowej. W konsekwencji II Rzeczpospolita nie mogła dołączyć do gospodarczej czołówki ówczesnego świata. (…) Ostatnie dwadzieścia lat to nieprzerwany wzrost gospodarczy”.
Taka diagnoza jest zasadniczo słuszna. Jeśli jednak wczytać się głębiej w analizę ministra, a przede wszystkim w jego zalecenia, pojawiają się wątpliwości. Pół biedy, że zdaniem Sikorskiego „jedno pełne pokolenie Polaków zjawisko recesji zna jedynie z podręczników ekonomii i z wiadomości z innych krajów”. Nawet jeśli suche wskaźniki wzrostu gospodarczego potwierdzają tę tezę, Polacy boleśnie odczuwają skutki światowej recesji. Jeszcze bardziej zastanawiająca jest jednak propozycja polityczna sformułowana przez szefa polskiej dyplomacji: „Europa to dzisiaj także coraz bardziej widoczny podział na kręgi integracji. (…) Wobec zawirowań na Południu i wyspiarskiego dystansu Wielkiej Brytanii mamy szansę wejść do najściślejszego kręgu decyzyjnego Unii Europejskiej. (…) Aby zwiększyć nasze znaczenie, powinniśmy być gotowi dołączyć do strefy euro”. Dalej Sikorski wymienił kręgi, w których już jesteśmy – Schengen i traktat fiskalny.
Takie rozumowanie to przejaw wciąż widocznego w polskiej polityce zagranicznej prowincjonalizmu, by nie rzec myślenia magicznego. Perspektywa wejścia do kolejnego kręgu ma pełnić funkcję mobilizującą, uzasadniać wyrzeczenia, a realizacja tego celu – rozwiązać wszelkie problemy. Powyższa wizja to nieporozumienie. Tego rodzaju polityka może przynieść doraźne korzyści, ale w dłuższym okresie jest bezowocna. Przypomnijmy, że ofiarami kryzysu padły w pierwszej kolejności kraje, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza szły drogą zalecaną przez Sikorskiego – nowe, wcześniej biedne państwa członkowskie (Irlandia, Grecja, Hiszpania, Portugalia), którym dzięki źle wykorzystywanym środkom pomocowym z UE udało się stworzyć miraż dobrobytu. Miraż ten legł wraz z upadkiem Lehman Brothers w 2008 r. Czy chcemy iść ich drogą?
Polski minister nie jest – to nowość – bezkrytyczny wobec Wspólnoty. Trzy lata temu twierdził, że „obecność Polski w Unii Europejskiej przyczynia się do kształtowania nowej polskiej tożsamości. Dziś uwagę innych narodów przykuwa nie romantyczne bohaterstwo, lecz przedsiębiorczość, pomysłowość i pracowitość Polaków. Polacy nie są już – jak mówił Norwid – «wielkim sztandarem narodowym», lecz coraz lepiej zorganizowanym społeczeństwem obywatelskim”. W tym roku przestrzegał, że „Unia Europejska jest nadal w kryzysie i jej przetrwanie nie jest gwarantowane”. Godny pochwały realizm, tylko czy wobec tego naprawdę powinniśmy jeszcze bardziej się z nią wiązać?
Pozostaje wreszcie kwestia kluczowa z perspektywy Polski, tj. pytanie o poszerzenie, o granice Unii Europejskiej. „Dziś ani nasi wschodni sąsiedzi nie chcą państwowo integrować się z nami, ani my z nimi. Pójście drogą samodzielną wymagałoby mobilizacji społecznej, finansowej i wojskowej, które trudno sobie wyobrazić przy zachowaniu systemu demokratycznego. Tak więc jedyne dzisiaj wykonalne zastosowanie idei jagiellońskiej to rozszerzanie Unii. Innej możliwości nie ma.” Raz jeszcze zgoda. Problem w tym, że szczegóły pozostają wysoce ambiwalentne. Na poziomie konkretów Sikorski jest do bólu europejski, a jego retoryka nie odbiega od tego, co mówią nasi najważniejsi partnerzy. „Polskie wsparcie dla polityki rozszerzenia Unii to nie tylko polityczne deklaracje, ale także konkretna pomoc, szczególnie dla państw Bałkanów Zachodnich.” Gdy chodzi o kraje Partnerstwa Wschodniego, obietnice są dość skromne. „Jeśli Ukraina stworzy warunki do podpisania umowy stowarzyszeniowej, Polska będzie zabiegać o przyznanie jej na nadchodzącym szczycie Partnerstwa Wschodniego «perspektywy europejskiej»”. Takie sformułowanie w praktyce nic nie znaczy, gdyż Ukrainie należałaby się (o ile pozostanie krajem demokratycznym) perspektywa członkostwa, a tej UE od kilkunastu lat jej odmawia.
Natomiast na wyższym poziomie Sikorski zjednoczoną Europę widzi wielką. „Moim zaś zdaniem [europejskie – przyp. red.] budowle są wynikiem działania praw i instytucji, a więc granica Europy sięga tam, gdzie obowiązuje europejskie prawo. Po zjednoczeniu Niemiec linia ta przesunęła się na Odrę. W roku 2004 – na Bug. Ale czy jest trwała? I czy może sięgnąć dalej? (…) Gdyby więc świat wschodniosłowiańskiego prawosławia kiedyś zechciał, i umiał, przyjąć dorobek prawny oraz instytucjonalny naszej Unii, to horyzont europejskiego świata przesunąłby się nie tylko za Dniepr, ale hen, po granice Chin i Korei. (…)”. Do tej pory bodaj tylko Silvio Berlusconi proponował przyjęcie Rosji do UE.
W sumie więc, choć diagnoza mówi, że jest źle, zaleca się nie zmieniać terapii. Taka jest mądrość etapu. Kiedyś i tak wyjdzie na nasze. A kiedy już niebieska flaga z dwunastoma gwiazdami powiewać będzie nad Oceanem Spokojnym, to ho, ho…
* dr Andrzej Szeptycki, adiunkt w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego.
***
Nieodrobiona lekcja z Bliskiego Wschodu
W przemówieniu ministra spraw zagranicznych padają tylko pojedyncze zdania na temat polskiej dyplomacji na Bliskim Wschodzie. Mimo że oceniam je krytycznie, żywię pewną nadzieję, że Sikorski po prostu pewnych spraw nie chciał w nim ujawniać.
Z wystąpienia Radosława Sikorskiego zdaje się wynikać jedno – świat widziany oczami naszego MSZ jest niewielki. Minister mało mówił o głównych graczach polityki międzynarodowej spoza Europy, takich jak Chiny, Japonia, Indie. Nawet Stany Zjednoczone zostały wspomniane ledwie kilkukrotnie. Niewiele miejsca poświęcono również naszym misjom na Bliskim oraz Środkowym Wschodzie. Dziesiątą rocznicę wybuchu wojny w Iraku Sikorski skwitował jednym zdaniem. Nie lepiej wypadło podsumowanie misji w Afganistanie, w której – o czym powiedział – wciąż uczestniczy 1800 polskich żołnierzy. Bo czy można za poważne podsumowanie uznać pełne pychy (a może autoironii?) zdanie: „Jesteśmy dumni, że naród afgański wysoko ceni zaangażowanie i poświęcenie polskich żołnierzy oraz dyplomatów”?
Szukanie pomysłu
Praktyczną nieobecność Bliskiego Wschodu w przemówieniu ministra można tłumaczyć kilkoma przyczynami. Po pierwsze, Polska – jako państwo, które nie miało kolonii, a potem przez wiele lat było w obozie sowieckim – nie ma pomysłu na stosunki z tym regionem. Po drugie, od kiedy przestał działać bezwzględny imperatyw wspierania naszych zachodnich sojuszników – głównie Amerykanów – żaden inny się nie pojawił. Dopiero teraz rodzą się nowe pomysły, na przykład koncepcja dzielenia się z Bliskim Wschodem doświadczeniami okresu transformacji. Kłopot w tym, że Arabowie kompletnie nie interesują się polskim Okrągłym Stołem. Bliskowschodni odpowiednicy Kiszczaków czy Jaruzelskich źle skończyli. Albo nie żyją, jak Kaddafi, albo uciekli za granicę, albo siedzą w więzieniu. Nie znaczy to jednak, że nie warto docenić i wesprzeć Polaków, którzy pomagają dziś tamtejszym organizacjom pozarządowym na poziomie lokalnym. Nie może to być jednak podstawa stosunków na poziomie państwowym.
Lekcja z Iraku i Afganistanu
Decyzja o wejściu do Afganistanu i Iraku miała dla nas pozytywne konsekwencje wizerunkowe. Okazaliśmy się solidnym sprzymierzeńcem i należy to poczytywać za plus. Warto podkreślić – bo często się o tym zapomina – że wielką rolę odegrało wówczas poczucie dumy narodowej. Państwo, które kilkanaście lat wcześniej było stłamszone w obozie radzieckim, teraz w dalekich rejonach miało mieć własną strefę okupacyjną. Z drugiej strony dowiedliśmy jednak swojej naiwności. Na nasze usprawiedliwienie można jedynie powiedzieć, że – podobnie jak wiele innych państw, organizacji i ludzi na świecie – zostaliśmy wtedy wprowadzeni w błąd w sprawie obecności broni masowego rażenia w Iraku i rzekomych związków Saddama Husajna z Al-Kaidą.
Jedyną lekcją, jaką Polska wyniesie z obecności wojskowej w tym regionie, będzie wielka ostrożność w angażowaniu się we wszelkiego typu interwencje militarne w przyszłości. Myślę, że nie damy się wciągnąć w żadną poważną operację zagraniczną, a ograniczymy się jedynie do symbolicznego wsparcia działań innych krajów, tak jak to się stało w przypadku Francji i Mali. Nie będziemy reagowali wysyłaniem żołnierzy na każde wezwanie, nawet ważnego sojusznika. Mimo że Sikorski o tym nie mówi, to jest właśnie nauka, którą powinniśmy wyciągnąć z Iraku i Afganistanu.
Bliski Wschód a sprawa polska
Choć wystąpienie ministra oceniam krytycznie, żywię nadzieję, że pewnych rzeczy po prostu nie chciał w nim ujawniać. Liczę, że w sprawie tak ważnej dla opinii publicznej połowy świata, jaką jest ewentualny konflikt Izraela z Iranem, nasza dyplomacja ma jakieś zdanie, podobnie w sprawie przyszłej Palestyny. Sikorski nie wymienił nawet nazwy Izrael. A Iran wspomniał raz, i to w kontekście wspierania wysiłków szefowej unijnej dyplomacji Catherine Ashton. Wysiłków, z których niewiele wynika. Jeżeli chodzi o Iran, to Polska nie prowadzi błędnej polityki, choć się tym najwyraźniej nie chce chwalić. Jest świadoma zagrożenia, jakie może wynikać z prowadzenia przez to państwo programu atomowego, ale nie rezygnuje z normalnych stosunków dyplomatycznych. Rozumiemy rolę Iranu w regionie. Rządy ajatollahów i Ahmadineżada są takie, a nie inne, ale wiemy, że jest to ważne kulturowo państwo z potencjałem i ambicjami.
We wstępie do polskiego wydania „Demokracji ajatollahów” amerykańsko-irański autor tej książki Hooman Majd wskazuje, jak dobrze umocowani w Teheranie są polscy dyplomaci. I jak starają się zrozumieć Iran i Irańczyków, nie patrzą na ten kraj przez okulary programu nuklearnego oraz rządów Ahmadineżada, wymachującego kijem przed nosem państw zachodnich. To przykład, że Polska potrafi prowadzić rozsądną politykę dyplomatyczną na Bliskim Wschodzie. Szkoda, że minister Sikorski w swoim wystąpieniu o tym nie wspomniał.
* Jerzy Haszczyński, wieloletni szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”
** Komentarz spisał i zredagował Jakub Stańczyk.
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Łukasz Pawłowski.
** Współpraca: Jakub Krzeski, Jakub Stańczyk, Anna Piekarska.
*** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
„Kultura Liberalna” nr 221 (14/2013) z 2 kwietnia 2013 r.