Szanowni Państwo,

feminizm1 small

czy pojęcie feminizmu cokolwiek jeszcze dziś opisuje? Niedawno w legendarnej audycji radiowej „Start the Week”, emitowanej przez BBC zaproszeni goście zażarcie spierali się o to, czy można uznać, że na Zachodzie feminizm odniósł znaczące sukcesy.

Poruszamy się na obszarze od globalnych popakcji do wyrafinowanych akademickich wywodów. O kontrowersyjnych kampaniach Femenu jest głośno na całym świecie. Obnażające piersi aktywistki zainspirowały do podobnej akcji młodą Tunezyjkę, która na Facebooku opublikowała swoje półnagie zdjęcie i – obok siarczystego przekleństwa – ogłosiła, że „jej ciało należy do niej”. Aby wyrazić swoje poparcie dla dziewczyny, zrodzony na Ukrainie ruch przeprowadził serię akcji pod hasłem „Międzynarodowy Dzień Dżihadu Topless”. W magazynie „Dissent” opublikowano z kolei zestaw tekstów pod hasłem „Nowy Feminizm”. Redaktor naczelny pisma i wybitny filozof, Michael Walzer, zastanawiając się nad kondycją i problemami rodziny po dotychczasowych falach feminizmu, zarysował wizję dla teoretyków przyszłości: konieczność jednoczesnej obrony intymności i sprawiedliwości.

W ciągu dziesięcioleci kolejne odsłony myśli feministycznej znacząco zmieniły kulturę Zachodu. Zawędrowały także pod nasze strzechy. Myśląc o tym, gdzie dziś znajduje się feminizm, musimy wziąć również pod uwagę ruch kobiecy w Europie Środkowo-Wschodniej.

Międzynarodowa debata zorganizowana przez „Kulturę Liberalną” wspólnie z Instytutem Nauk o Człowieku, Renner Institut oraz Instytutami Polskim i Węgierskim w Wiedniu stawia sobie właśnie taki cel. Zastanawiamy się nad dążeniami i kondycją ruchu feministycznego w 2013 roku. W jaki sposób feminizm zachodni został zmieniony przez to, że jego główne postulaty nie funkcjonują już tylko na obrzeżach polityki, ale przebiły się do politycznego mainstreamu? Czy taki sam proces będzie zachodzić również w Polsce, na Węgrzech i w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej? Czego feministki w naszej części Europy mogą nauczyć się od swoich niemieckich czy francuskich koleżanek – i vice versa?

To niektóre z pytań, które zadajemy również w dzisiejszym numerze. Agnieszka Graff w rozmowie z Jakubem Krzeskim zwraca uwagę na niepokojące zjawisko „NGO-izacji” ruchów feministycznych nie tylko na Zachodzie, lecz także w Europie Środkowo-Wschodniej czy w Afryce. Jej zdaniem w rezultacie tego procesu „feminizm niepostrzeżenie dla samego siebie stał się maszyną do obsługiwania neoliberalizmu. Tam gdzie neoliberalizmowi się nie chce, bo się nie opłaca, wchodzą organizacje pozarządowe. To nie dotyczy zresztą tylko feminizmu, ale też ekologii, opieki nad dziećmi, opieki nad chorymi” – mówi Graff. Ale czy to wyklucza oddolny ruch kobiecy? Z rozmowy Małgorzaty Fuszary z Jakubem Stańczykiem wynika, że tak być nie musi: jest przecież Kongres Kobiet, są znacznie radykalniejsze ruchy, jak Porozumienie Kobiet 8 Marca, są feministki katolickie, wreszcie koła gospodyń wiejskich…

Stefanie Mayer i Zsofia Lorand opowiadają natomiast Karolinie Wigurze o ruchach feministycznych w ich krajach. Od razu widać ciekawe różnice. To, że feminizm austriacki jest znacznie mocniej ugruntowany niż polski – i ukształtowany przez wszystkie trzy jego fale – jest oczywistością. Interesujące jest jednak na przykład to, że feministki z Wiednia czy Insbrucka coraz bardziej liczą na współpracę z lokalnymi feministkami kurdyjskimi czy romskimi ze względu na rosnące mniejszości etniczne i religijne. Polski ruch kobiecy już wkrótce może się zmierzyć z podobnymi wyzwaniami, o ile nie dojdzie w naszym kraju do odwrócenia dotychczasowych trendów, jak to do pewnego stopnia miało miejsce na Węgrzech. W naszym ostatnim tekście Zsofia Lorand tłumaczy, co dokładnie dzieje się w jej kraju i dlaczego – mimo iż rząd Viktora Orbána jest antyfeministyczny – węgierskim feministkom jest dziś tylko nieco trudniej, niż było w ciągu ostatnich 20 lat.

Zapraszamy do lektury!

Jarosław Kuisz


1. AGNIESZKA GRAFF: Feminizm uwiedziony, zawłaszczony, poszukujący
2. MAŁGORZATA FUSZARA: Każdy kraj ma swój społeczny moment „aha”
3. STEFANIE MAYER: Austriacki feminizm traci związek z politycznością
4. ZSOFIA LORAND: Ten rząd jest w jakiejś mierze przydatny 


Feminizm uwiedziony, zawłaszczony, poszukujący

O tym, dlaczego feminizm wywołuje u młodych Polek poczucie dyskomfortu, jakiego rodzaju ludzie nie powinni dyktować sposobu życia rodzinom nad Wisłą i o tym, czy Kościół zawłaszczył temat kobiecych problemów z Agnieszką Graff rozmawia Jakub Krzeski.

Całość: CZYTAJ TU

Jakub Krzeski: Znana brytyjska feministka Caitlin Moran w jednym z ostatnich wywiadów stwierdziła, że pomimo czarnego PR-u, jaki ma obecnie feminizm, przynajmniej na poziomie instytucjonalnym w Wielkiej Brytanii wszystko zostało już właściwie osiągnięte. Faktycznie na Zachodzie ogromna część postulatów ruchu feministycznego weszła do politycznego mainstreamu. Jak na tym tle wygląda kondycja polskiego ruchu kobiecego?

Agnieszka Graff: Na Zachodzie feminizm ma jakość odgrzewanych kotletów. To już drugie albo i trzecie pokolenie kobiet, które – osiągając dorosłość – muszą się zdeklarować jako feministki, nie-feministki lub feministki z zastrzeżeniem. Istnieje tam wiele możliwych tożsamości i ogromne zasoby kultury, które pomagają je sobie opowiedzieć. Ciekawe debaty toczą się tam jeszcze na pograniczu feminizmu i innych sporów odnoszących się do sprawiedliwości społecznej, globalizacji, kondycji postkolonialnej czy imigracji. W Polsce te spory w dużo większym stopniu dotyczą po prostu tego, co wolno kobietom w naszym społeczeństwie. Z wielkim trudem przebijają się do naszej świadomości problemy specyficzne dla kobiet z mniejszości etnicznych – a przecież takie mniejszości w Polsce też istnieją – czy problemy, które dotyczą kobiet nie dlatego, że są kobietami, tylko dlatego, że są ofiarami polskiej wersji kapitalizmu.

Nie wynika to z faktu, że polski feminizm nie jest jeszcze mocno ugruntowany?

Co roku spotykam się z podejrzliwością części studentów, kiedy wprowadzam tematy genderowe do ogólnoamerykanistycznego wykładu. I z lękiem studentek, które z jednej strony bardzo chcą w te tematy wchodzić, bo dotyczą ich one osobiście, a z drugiej boją się – i sądzę, że w jakimś sensie słusznie – że to je zepchnie na margines życia towarzyskiego. Prawda jest taka, że feminizm wprowadza młode kobiety, bo to w końcu o ich identyfikację głównie chodzi, w poczucie dyskomfortu. Ten ruch i sposób myślenia nie jest prostą drogą ku sukcesowi i łatwemu godzeniu ról. Wręcz przeciwnie, uświadamia nam nierówności tam, gdzie wcześniej widzieliśmy naturalną różnicę płci. A czy polski feminizm jest mało ugruntowany? Na pewno szybko goni zachodni, choć nie mamy zjawiska charakterystycznego dla Stanów, Francji czy Niemiec, gdzie córki-feministki mają podobnie zorientowane matki. U nas młode dziewczyny dochodzą do feminizmu, mając w ogromnej większości konserwatywne matki.

Skoro wspomniała pani o kwestii pokoleniowej w feminizmie. W USA głośnym echem odbił się ostatnio tekst Anne Marie Slaughter, „Why women still can’t have it all”, gdzie autorka oskarża starsze pokolenie o to, że sprzedało młodszemu wizję, która rozbija się o rzeczywistość. Wizję, zgodnie z którą kobiety są w stanie pogodzić życie zawodowe i rodzinne.

Przerabiałam ten tekst ze studentami i doszliśmy do wniosku, że to nie jest spór dotyczący pokoleń feminizmu, tylko stosunku ruchu kobiecego do kapitalizmu. W tym tekście jest zupełnie wstrząsający opis faceta, który wychodząc z pracy – a wychodzi z niej późnym wieczorem – zostawia marynarkę na krześle po to, żeby wszyscy myśleli, że wyszedł tylko do łazienki. To etos pracoholika, który zawsze jest dyspozycyjny, zawsze chętny do pracy. Slaughter słusznie mówi, że to wizja pracy zawodowej, całkowicie wykluczająca funkcje opiekuńcze zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Tak się składa, że to kobiety są bardziej w te funkcje uwikłane, więc wypisują się z rynku pracy. Ten tekst z perspektywy europejskiej jest jednak dość dziwaczny. W Stanach domaganie się czegokolwiek od państwa w sferze prawa do opieki nie wchodzi w rachubę. Widać to w propozycji Slaughter, która postuluje wyłącznie zmianę mentalności.

Jak w takim razie wygląda to w Europie? 

W Europie mówimy o stawianiu konkretnych postulatów państwu i strukturom unijnym. Chodzi o żelazny zestaw zabezpieczeń: urlopy macierzyńskie, urlopy ojcowskie, formy wynagrodzenia za pracę domową, zabezpieczenia emerytalne, silne restrykcje dla pracodawców, którzy uniemożliwiają powrót do pracy po przerwie macierzyńskiej. W Europie jest to możliwe i to zresztą feminizm w jakimś sensie wywalczył. Natomiast w Stanach jest to niemożliwe ze względu na etos kapitalistyczny. To jest kapitalizm, w którym nikt, a już zwłaszcza państwo, nie czuje się odpowiedzialny za cudze dzieci.

Wydaje mi się jednak, że ta debata jest znacznie bardziej adekwatna w stosunku do Polski niż np. Niemiec czy Francji.

Całość: CZYTAJ TU

* Dr Agnieszka Graff, kulturoznawczyni, adiuntka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Wykłada też na Gender Studies UW. Autorka „Świata bez kobiet”, „Rykoszetem” i „Magmy” oraz licznych artykułów poświęconych myśli feministycznej, płci w kulturze popularnej oraz ruchowi kobiecemu w USA i w Polsce. Jest członkinią zespołu „Krytyki Politycznej”, współzałożycielką i członkinią Porozumienia Kobiet 8 Marca, a także aktywną uczestniczką Kongresu Kobiet Polskich.

* Jakub Krzeski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Każdy kraj ma swój społeczny moment „aha”

Z Małgorzatą Fuszarą o podziałach w polskim feminizmie, Kongresie Kobiet i tożsamości polskich ruchów kobiecych rozmawia Jakub Stańczyk.

Całość: CZYTAJ TU

Jakub Stańczyk: Feminizm tylko dla przeciwników tego zjawiska wydaje się jednorodny. Jakie są jego główne odłamy w Polsce? 

Małgorzata Fuszara: Parę lat temu zadałam w ogólnopolskich badaniach takie pytanie: „Gdyby ktoś z twoich bliskich cię zapytał, co to jest feminizm, to jakbyś mu to wyjaśnił?”. Ku mojemu zaskoczeniu jedynie mniej niż połowa respondentów cokolwiek umiała na ten temat powiedzieć. Więc najpierw musimy ustalić, kogo w ogóle nazwiemy feministką. Mnie bliska jest definicja minimalna: feministki to osoby, dla których ważna jest sytuacja kobiet, które widzą nierówność płci i uważają, że należy jej przeciwdziałać. Tak określa się zwykle podejście liberalne. Problem z definicją pojawia się, gdy np. staramy się określić kobiece ruchy katolickie. One nie starają się o zmianę, ale optują za utrzymaniem status quo. Podstawowy podział wyróżnia więc feminizm dążący do reform i tak zwany nowy feminizm, związany z tradycją i Kościołem. Na poziomie instytucjonalnym istnieje też inny podział. Tutaj mamy zarówno organizacje pozarządowe, działające w paradygmacie tradycyjnych ruchów społecznych (jak np. Centrum Praw Kobiet), jak i instytucje, które mają charakter nowych ruchów społecznych: Kongres Kobiet czy Porozumienie Kobiet 8 Marca. Cele tych organizacji są takie same: wyrównywanie statusów i poprawa sytuacji kobiet. Różnią je natomiast sposoby działań, strategie, przynależność członkiń i członków.

Jak wygląda feminizm na poziomie lokalnym? Czy koło gospodyń wiejskich działa emancypacyjnie?

Te organizacje czy ruchy zwykle nie będą się chciały nazywać feministycznymi, ponieważ to określenie niesie za sobą niewyjaśnione treści, którymi łatwo manipulować. Aczkolwiek według minimalnej definicji, którą tu przyjęliśmy, to są często właśnie organizacje feministyczne. Grupy te koncentrują się na przykład na pomocy kobietom w starszym wieku, matkom czy bezrobotnym. Bardzo często w małych miejscowościach to są jedyne organizacje, w których proponuje się jakąkolwiek aktywność. Dlatego bywa, że należą do nich także mężczyźni! To lokalne wydanie feminizmu jest coraz prężniejsze. Czujemy w Kongresie nacisk od dołu, żeby działo się coraz więcej. Kobiety są niesłychanie zmobilizowane, żeby zorganizować regionalne Kongresy Kobiet, zdobyć na nie pieniądze. Lokalne kongresy to najczęściej ponad stuosobowe spotkania. To jest coś, czego u nas w Polsce do tej pory nie było. Mamy tu do czynienia ze zmianą jakościową na poziomie świadomości, samoorganizowania i legitymizowania celów. Oczywiście, nie oszukujmy się, to również efekt poprawy warunków życia. Fundusze europejskie wymuszające element równościowy w różnych projektach też miały ważny wpływ na te przemiany.

Jaka jest zatem dzisiejsza kondycja polskiego feminizmu? I czym przede wszystkim różni się on od zachodniego? 

Przy przemianach 1989 roku startowaliśmy z silną dyskredytacją organizacji kobiecych. Hasła ruchów feministycznych były skompromitowane praktyką poprzedniego systemu; często były nieautentyczne, narzucane z zewnątrz, przez władzę. To był problem we wszystkich krajach postkomunistycznych. Z drugiej strony, w Europie Środkowo-Wschodniej mieliśmy możliwość obserwowania doświadczeń innych krajów. Starałyśmy się zapewne czerpać po trochu z każdego nurtu i kraju, bo przecież zachodni feminizm jest bardzo różnorodny, są w nim i amerykańskie oddolne ruchy kobiece, i zinstytucjonalizowany feminizm skandynawski. Nauczyłyśmy się, że każdy feminizm na Zachodzie miał momenty większej aktywności ruchów kobiecych i okresy „backlashowe”. Rozumiemy więc, że im większe znaczenie będzie miał feminizm w Polsce, tym z ostrzejszym sprzeciwem będzie się spotykać. Między polskim a zachodnim feminizmem na pewno nie ma różnic co do ogólnych celów. Natomiast inne będą w każdym kraju strategie działań i niektórych postulatów. W Polsce kładziemy szczególny nacisk na rozwiązania legislacyjne, co mieści się w nurcie liberalnego feminizmu. Nie ma u nas dużo feminizmu radykalnego. To chyba sprawa generacyjna. Dziś jest więcej tych bardziej radykalnych i młodych kobiet, które działają zupełnie inaczej niż my w liberalnym nurcie.

W Kulturze Liberalnej zajmowaliśmy się przed ostatnim Kongresem Kobiet tekstem Anne-Marie Slaughter, piszącej, że „Women really cannot have it all”. Czy ma pani poczucie, że podobna debata o godzeniu przez kobiety ról społecznych odbyła się kiedykolwiek w Polsce?

Całość: CZYTAJ TU

* Małgorzata Fuszara, prawniczka i socjolożka, profesorka i dyrektorka ISNS UW. Ministra ds. Równości Płci i Przeciwdziałania Dyskryminacji w Gabinecie Cieni Kongresu Kobiet. 

** Jakub Stańczyk, członek redakcji Kultury Liberalnej.

 

feminizm2 small

Do góry

***

Austriacki feminizm traci związek z politycznością

O upaństwowieniu ruchu feministycznego w Austrii, sceptycyzmie wobec kwot w polityce oraz o feminizmie antyrasistowskim ze Stefanie Mayer rozmawia Karolina Wigura.

Karolina Wigura: Kiedy rozmawiałam z austriackimi feministkami o wielkiej energii, jaką w Polsce przyniósł ze sobą Kongres Kobiet i związany z nim ruch społeczny, usłyszałam zdanie, które zupełnie mnie zadziwiło. Jedna z pani koleżanek stwierdziła, że feminizm zachodnioeuropejski zupełnie wytracił swą energię, gdy jego najważniejsze postulaty weszły do politycznego głównego nurtu. We wprowadzaniu kwot na listach wyborczych czy w zarządach firm, wyrównywaniu płac w ogóle nie chodzi już o kobiety, ale o większe poparcie wyborców i sprawniej działającą gospodarkę. Pomyślałam wtedy, że polskie feministki nie zmartwiłyby się tak bardzo, gdyby udało im się w pełni zrealizować takie postulaty… A jak pani to ocenia?

Stefanie Mayer: W tym stwierdzeniu Birgit Sauer – bo rozumiem, że to o nią chodzi – jest bardzo wiele racji. W rzeczywistości istnieje wąziutka elita kobiet, które na co dzień w ogóle nie muszą stawiać sobie pytania o relacje społeczne między kobietami a mężczyznami. Niedoreprezentowanie kobiet na eksponowanych stanowiskach nie wynika przecież tylko z tego, że prawo wymusza jakieś procenty lub ich nie wymusza. Mamy tu do czynienia ze znacznie bardziej złożonym problemem, którego źródła tkwią w procesie socjalizacji, w konserwatyzmie społeczeństwa itd. Kwoty to dobry przykład paradoksu polegającego na tym, że feministyczne hasła, po przeniesieniu do sfery polityki, nieprzyjemnie zawężają to, czym feminizm tak naprawdę jest i  tracą związek z politycznością, rozumianą jako dążenie do reformy społeczeństwa.

To bardzo ciekawe. Używa pani argumentów, którymi w Polsce posługują się przeciwnicy kwot. A gdyby miała pani powiedzieć, jakie główne odłamy istnieją w obrębie austriackiego ruchu feministycznego, które by pani wymieniła?

Feminizm austriacki jest w zasadzie bezustanną próbą wypracowania kompromisu między dwoma biegunami. Z jednej strony istnieje polityczne lobby kobiet starających się o zmianę konkretnych przepisów, edukowanie elity politycznej itd. Z drugiej są znacznie radykalniejsze hasła gruntownej krytyki społeczeństwa, zgłaszane nie tylko przez działaczki związane z ruchem queer,ale także akademiczki, które w swoich postulatach idą o wiele dalej niż klasycznie rozumiany ruch kobiecy sprzed dwudziestu lat albo feministycznie zorientowane polityczki.

W Polsce sytuacja wygląda raczej tak, że kobiety pracujące jako akademiczki, doświadczone polityczki, działaczki społeczne wchodzą dziś razem w politykę, budując feministyczne lobby… Taki jest mechanizm powstania Kongresu Kobiet. A jeśli chodzi o najważniejsze tematy podejmowane przez austriackie feministki?

Samo lobby składa się tu raczej z działaczek organizacji pozarządowych. Jeśli chodzi o tematy, szalenie ważny jest zwłaszcza feminizm antyprzemocowy: zainteresowanie nim przenika właściwie wszystkie odłamy dzisiejszych austriackich feministek. Chodzi nie tylko o sposoby zwalczania przemocy, ale także prewencję i doradztwo. Temat, który także jest stale obecny w sferze publicznej, to oczywiście nierówność płac między kobietami a mężczyznami. Kilka miesięcy temu w jednym z najważniejszych magazynów publicystycznych napisano, że różnica ta w istocie jest wymyślona. Debata publiczna dosłownie zawrzała. To uświadamia, jak wysoka jest temperatura tego sporu. Szalenie ważnym tematem jest też rasizm, przede wszystkim w kontekście wrogiej wobec muzułmanów retoryki Wolnościowej Partii Austrii.

Czy feminizm antyrasistowski dotyczy także ludności romskiej? Swego czasu na Węgrzech – gdzie mniejszość romska jest o wiele liczniejsza niż w Austrii – doszło do skandalu, gdy jeden z burmistrzów małych miasteczek stwierdził w czasie zebrania rady miasta, że romskie kobiety umyślnie podtruwają się i uderzają w brzuch, by urodzić upośledzone dzieci, a następnie otrzymać wyższy zasiłek od państwa. Co ciekawe, węgierskie feministki nie zareagowały na tę sytuację, twierdząc, że to „sprawa wewnątrz społeczności romskiej”. Romscy aktywiści to z kolei w przeważającej mierze mężczyźni, którzy również nie chcieli tej kwestii poruszać. Demonstrację przeciwko burmistrzowi zorganizowali dopiero… buddyści!

Muszę przyznać, że sytuacja romskich kobiet właściwie nie przedostaje się tutaj do debaty publicznej. Podobnie jak i polityka władz wobec tej grupy. Nieoficjalnie wiadomo na przykład o policyjnych akcjach przeciwko Romom, ale głośno niewiele się o tym mówi. Wiem więcej o sytuacji kobiet kurdyjskich i ich działaczkach w Wiedniu niż o Romkach.

Chciałam zapytać jeszcze o relacje między płciami w domu, o podział prac domowych, o równość między partnerami w braniu urlopów na opiekę nad dziećmi – w Polsce to dziś jedne z najważniejszych kwestii. Osobną debatę na ten temat wywołał swego czasu głośny tekst amerykańskiej akademiczki Anne-Marie Slaughter, która zrezygnowała z kariery w gabinecie Hilary Clinton, żeby więcej czasu spędzać z dorastającymi synami. W tekście dla „The Atlantic Monthly” tłumaczyła wtedy, że „kobiety naprawdę nie mogą mieć wszystkiego” [women really cannot have it all]. 

Artykuł Slaughter został u nas uznany za tak elitarny, że zwyczajnie irrelewantny do ogólnospołecznej debaty o prawach kobiet. Slaughter zrezygnowała przecież z kariery politycznej na rzecz wykładania na prestiżowej uczelni. U nas dyskusja o podziale ról między rodzicami sprowadza się głównie do dyskusji na temat pracy w niepełnym wymiarze czasu, którą często podejmują matki. Chodzi o to, że w gruncie rzeczy kobiety bardzo źle na tym wychodzą, zarabiają niewiele pieniędzy, z trudem łącząc opiekę nad dziećmi z pracą zawodową. Skądinąd osobiście jestem bardzo krytyczna wobec całego pomysłu na work and home balance, z którym łączy się ta dyskusja. Nie rozumiem zupełnie, skąd pomysł, że kobieta musi koniecznie osiągnąć jakąś równowagę między tymi sferami. Powinnyśmy moim zdaniem wymagać od życia więcej, niż tylko, by było „bilansowalne”.

* Stefanie Mayer, feministka austriacka, doktorantka na Uniwersytecie Wiedeńskim.  

** Karolina Wigura, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunktka w Instytucie Socjologii UW. Obecnie Bronisław Geremek Junior Visiting Fellow w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Do góry

***

Ten rząd jest w jakiejś mierze przydatny

O kampaniach gabinetu Viktora Orbána na rzecz rodzenia dzieci, o zmianach w prawodawstwie i problemach węgierskiego ruchu feministycznego Zsofia Lorand opowiada Karolinie Wigurze. 

Karolina Wigura: Jak to jest być feministką w czasach Viktora Orbána?

Zsofia Lorand: Ten rząd dokonuje niepokojących zmian przeciwko równości płci i przeciwko osobom z ruchu LGBT. Poprawki dokonane niedawno w konstytucji obejmują zapis, że rodzina to wyłącznie małżeństwo kobiety i mężczyzny z dziećmi. Bezdzietne małżeństwa, samotni rodzice z dziećmi nie stanowią zatem rodzin… Bezustannie mówi się o zmianie naszej relatywnie liberalnej ustawy o aborcji – szczególnie głośno po tym, jak w preambule konstytucji dopisano ochronę życia człowieka od poczęcia. Minister zdrowia powiedział nawet, iż żałuje, że Węgry nie są jeszcze w tej sprawie tak dojrzałe, jak Polska, bo węgierskie społeczeństwo wciąż jeszcze jest pro-choice, podczas gdy Polska jest pro-life… Nie jest to, swoją drogą, pozbawione racji. Prawdziwym powodem, dla którego rząd Orbána nie zmienił jeszcze ustawy o aborcji, jest istniejący na Węgrzech niemal powszechny konsensus, że ustawa o aborcji powinna być liberalna. Jej zmiana bardzo obniżyłaby notowania Fideszu, mało tego, mogłaby prowadzić do rozruchów przeciwko władzy. Raz stało się to już na Węgrzech, gdy w latach 80. partia komunistyczna próbowała zaostrzyć tę ustawę. Prowadzi się jednak liczne kampanie antyaborcyjne. Wielki skandal wybuchł, gdy okazało się, że za jedną zapłacono pieniędzmi Unii Europejskiej, pierwotnie przyznanymi na promocję wiedzy o mniejszościach i prawach człowieka. Bruksela zażądała wówczas, by administracja Orbána albo zwróciła pieniądze, albo usunęła wszystkie bilbordy z ulic.

Czy jeśli chodzi o kwestie kobiece, rząd Orbána interesuje się przede wszystkim prawami reprodukcyjnymi? 

Przede wszystkim zajmuje się agresywnym promowaniem bardzo konserwatywnego poglądu na rodzinę i relacje międzyludzkie. To oznacza trwałą opresję wobec kobiet, a jednocześnie podtrzymywanie stereotypu kobiety jako istoty czułej, emocjonalnej i stworzonej, by przynosić spokój i ciepło w ramach rodziny, zatem być matką. Takie kampanie prowadzi się zwłaszcza w odniesieniu do kobiet z klas średniej i wyższej, ale nie osób uboższych, co uważam za przykład dyskryminacji ze względu na pozycję społeczną.

Jak reagują na to węgierskie feministki? 

Niestety Węgry nie mają silnego ruchu feministycznego. Oczywiście, pewną nadzieję dają nowe ruchy: na przykład jesienią utworzono na Facebooku grupę „Bunt kobiet” (Nők Lázadása). Organizują się tam kobiety, które uważają, że trzeba działać, zanim nasze prawa, które uważamy za oczywiste – na przykład do podjęcia samodzielnego wyboru, czy urodzić dziecko – zostaną zlikwidowane. Ironia sytuacji polega na tym, że ten rząd jest w jakiejś mierze przydatny… Poprzednie rządy nie były wiele lepsze, Węgry były bardzo konserwatywne i antyfeministyczne już wcześniej. Mamy na przykład jedną z najbardziej zacofanych i patriarchalnych w naszym regionie ustaw dotyczących gwałtu, co powoduje, że średnio na sto przypadków gwałtu ledwo jeden jest zgłaszany na policję. To, co dziś lewicowe czy liberalne, media opisują jako oburzające, było obecne na Węgrzech już wcześniej. Mizoginistyczny dyskurs, który tak bardzo krytykuje dziś lewica, był częścią ich własnej retoryki jeszcze kilka lat temu… Jedna z najważniejszych tutejszych organizacji feministycznych, NANE, starała się od 20 lat lobbować w sprawie uchwalenia lepszego prawa zapobiegającego przemocy domowej, ale ponieważ ten rząd jest tak bardzo agresywny chęć naciskania nań staje się coraz większa, dlatego jesienią odbyła się wielka demonstracja przeciw przemocy domowej. Przedtem to się nie zdarzało. Wiele problemów, które istniały już przed Orbánem, teraz się upolitycznia.

Chciałabym zapytać panią jeszcze o ciemne strony węgierskiego feminizmu. Kilka lat temu Oszkár Molnár, burmistrz niewielkiego miasteczka na Węgrzech, wywołał skandal, stwierdzając podczas spotkania rady miejskiej, że romskie kobiety umyślnie podtruwają się w ciąży i uderzają się po brzuchu, aby urodzić upośledzone dzieci i uzyskać wyższe wsparcie finansowe od państwa. Ta wypowiedź wywołała publiczne demonstracje, ale doszło do nich po kilku miesiącach: przez długi czas nikt nie chciał się tą sprawą zająć, a organizacje kobiece twierdziły, że to wewnętrzna sprawa romska. Jak pani to ocenia i na jakie inne słabości ruchu feministycznego w pani kraju zwróciłaby pani uwagę?

Skandal związany z Molnárem miał miejsce w 2009 roku i sądzę, że to niemożliwe, by ważne węgierskie organizacje feministyczne – bo przecież nie istnieje nic takiego, jak ogólnie pojęta grupa „węgierskich feministek” – nie potępiły tego stwierdzenia. Tego rodzaju sprawy zawsze nagłaśnia NANE, podkreślając na przykład, iż przekonanie, że romscy mężczyźni są agresywni w stosunku do kobiet, jest zwykłym rasistowskim uprzedzeniem. Jest też organizacja MONA, znana m.in. z pracy z romskimi nieletnimi dziewczętami zmuszanymi do prostytucji. Z drugiej strony Węgry potrzebują silnej feministycznej organizacji samych Romek. Byłoby wielkim krokiem naprzód, gdyby taka została założona.

* Zsofia Lorand, feministka i historyczka idei, przygotowuje rozprawę doktorską o węgierskim ruchu kobiecym na Central European University.

** Karolina Wigura, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunktka w Instytucie Socjologii UW. Obecnie Bronisław Geremek Junior Visiting Fellow w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu.

feminizm3 small

Do góry

***

* Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura

** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.

*** Współpraca: Anna Piekarska, Ewa Serzysko, Jakub Stańczyk, Jakub Krzeski.

„Kultura Liberalna” nr 222 (15/2013) z 9 kwietnia 2013 r.