Paweł Majewski

Miasta na równinie

nowe tytuły_okladki pw.cdrEkranizacja „Drogi”, ostatniej jak dotąd powieści Cormaca McCarthy’ego – który za kwartał ukończy osiemdziesiąt lat i, jak twierdzą nieliczni ludzie ze świata mediów utrzymujący z nim kontakt (albo aby ująć rzecz bardziej precyzyjnie, z którymi on utrzymuje kontakt), pracuje nad trzema nowymi powieściami – nie miała w sobie potęgi pierwowzoru mimo solidnej roboty reżyserskiej i trafnej obsady. Nieczęsto się zdarza, że tekst jest silniejszy od obrazu, zwłaszcza w czasach, kiedy to filmowcy nadają rozgłos pisarzom – a tak właśnie stało się w przypadku McCarthy’ego, który uznanie zyskał już w latach osiemdziesiątych, ale światową sławę dopiero po tym, gdy bracia Coen sfilmowali „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Tu akurat obraz dorównał słowu.

O McCarthym niektórzy piszą per „Cormac”, jak gdyby pijali z nim tequilę gdzieś na kowbojskim pograniczu. Łatwo zrozumieć ten naiwny gest, choć niełatwo go wybaczyć. Proza „Cormaca” stwarza wrażenie familiarnej wręcz bliskości i to nawet wtedy, gdy jej bohaterowie są wyrzutkami społecznymi lub niebezpiecznymi odmieńcami. To wrażenie wynika z pozornej naturalności tej prozy (Cormac nie Marcel…), która dopiero przy bliższych oględzinach ukazuje swój niemal niewiarygodny kunszt ukryty w zdaniach prostych oznajmujących. A nawet wśród zawodowych krytyków literatury można znaleźć ludzi, którzy wierzą, że jeśli coś łatwo się czyta, to znaczy, że łatwo się pisało i na odwrót. W praktyce, poza tym wyobrażeniem, bywa na odwrót.

Podobnie jak Jack London, Ernest Hemingway i William Faulkner, McCarthy osiąga szczyt potęgi pisarskiej wtedy, kiedy opisuje ból, lęk, strach, rozpacz, niepewność, przemoc i destrukcję. Emocje pozytywne, konstruktywne, komunikowalne są u niego mniej przekonujące, tak samo jak u nich. Wszyscy ci twórcy są artystami entropii. Biografowie Londona, Hemingwaya i Faulknera już dawno temu wybili głębokie sztolnie w ich dzieciństwie i młodości, aby wytłumaczyć mroczne wizje. „Cormac” jak na razie pada ofiarą jedynie rozochoconych recenzentów, lecz za ich plecami czają się już poważni penetratorzy. Niechęć McCarthy’ego do opowiadania o sobie jest znana. Być może wynika ona z wiedzy o nieuchronnym. Przynajmniej tyle można zrobić – nie ułatwić roboty, kreciej roboty, biografa. Wiadomo jednak skądinąd, że prywatne papiery McCarthy’ego zdeponowane w Stanowym Uniwersytecie Teksańskim zajmują kilkanaście metrów bieżących.

„Trylogia pogranicza”, której ostatni tom wydany w oryginale w 1998 roku ukazał się niedawno w Polsce jako dopełnienie rodzimych przekładów twórczości powieściowej tego pisarza, jest literaturą niezależną nie tylko od bieżących mód literackich, ale i od procesów historycznych oraz klisz kulturowych. Widać to już w tytule jej ostatniej części – „Miasta na równinie” – pozbawionym automatycznego inteligenckiego skojarzenia, jakie pociąga za sobą „Sodoma i Gomora” polskiego przekładu. Dodajmy, że skojarzenie takie nie ma dla tej powieści wiele sensu, a same nazwy pojawiają się w jej tekście raz, na marginesie narratorskiej asocjacji. Wybór takiego tytułu dla tego dobrego przekładu jest dość osobliwy.

Akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych XX wieku, tak można wnioskować z różnych napomknięć bohaterów, których świat kończy się na granicy stanu czy nawet hrabstwa. Narrator patrzy ich oczami, wie tyle, co oni. A zatem nie ma tam zimnej wojny, Elvisa, bomby atomowej, jazzu, Eisenhowera ani bitników. Historia ogólna nie istnieje. Jest tylko historia szczególna – życie kowbojów na pograniczu, w ich tu i teraz. I w tej partykularnej odsłonie ludzkiej kondycji McCarthy potrafi pokazać jej ogólność. Nie musi patrzeć na świat, bo widzi go w losie Johna Grady’ego, a John Grady o tym nie wie. Pisarz ten, tak jak najwięksi mistrzowie myśli i słowa, zamyka się w skorupce orzecha i w niej staje się władcą nieskończonych przestrzeni.

Są w tej powieści liczne tropy literackie i intelektualne, na ogół bardzo wyrafinowane, mimo deklarowanej niechęci autora do literackości. Tej miary literatura jednak nie pisze się sama. Na przykład wzmiankowana wiele razy obecność prehistorycznych rysunków naskalnych, obok i mimo których przejeżdżają John Grady i jego towarzysze, jest właśnie świadectwem ogólności losu, milczącej obecności historii, i to historii w jej najszerszym wymiarze. Tej historii kowboje nie widzą, lecz ona jest obok nich i w nich, w ich krwi, w emocjach i na wpół urobionych myślach, których nie potrafią jasno wyłożyć samym sobie, ale czują je mocno. Ich krótkie, intensywne życie poddane jest grze sił, o których nie wiedzą, ale nie są to siły kreowane przez władzę polityczną ani w ogóle przez żadną intencjonalną władzę. Kiedyś nazywano to Losem, a potem innymi gromkimi słowami. Można by rozłożyć tę powieść na części i przypisać poszczególnym postaciom, wątkom i epizodom, a nawet pojedynczym wymianom zdań znaczenia symboliczne, archetypowe. Takie figury jak Eduardo, Magdalena, jednooka starucha, ślepy maestro czy Tiburcio wręcz proszą się o to – a John Grady byłby tu oczywiście „każdym z nas”. Tylko po co miałoby się to robić? McCarthy pytany, dlaczego nie używa cudzysłowów dla zaznaczenia dialogów, jak to jest w zwyczaju w obrębie piśmiennictwa anglojęzycznego, odpowiedział, że nie lubi brzydkich znaczków zaśmiecających stronice.

Nie ma również w tej powieści scen makabrycznych lub uderzających czytelnika poprzez niesamowitość, do których McCarthy przyzwyczaił nas we wszystkich swoich utworach poza „Trylogią”. Tutaj jednak ładunek rozłożony jest równomiernie, a przeto trzeba czytać tak, aby móc ogarnąć całość – skupiając się na każdym kolejnym detalu i nie oczekując potężnych wyładowań. Dopiero wtedy można przejąć się losem Johna Grady’ego.

Epilog z kryptocytatami z Szekspira, skrojony na miarę Tołstoja, uprzedza ewentualne pytanie o cel pisania. „To tylko literatura…”, powie ktoś. A pisarz odpowiada: „Tak, właśnie tak!”. I zakończy całość dedykacją skierowaną w przestrzeń, do każdego i do nikogo. Czy jest jeszcze jakaś powieść z dedykacją na ostatniej stronie?

Książka:

Cormac McCarthy, „Sodoma i Gomora”, przeł. Maciej Świerkocki, Wyd. Literackie, Kraków 2013.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 224 (17/2013) z 22 kwietnia 2013 r.