Teatr oparty na słowie, co nie wykluczało intensywności aktorskiego przeżycia (wystarczy przypomnieć sobie Andrzeja Hudziaka i Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik w „Kalkwerku” Lupy, Jerzego Radziwiłowicza w „Ślubie” Jarockiego albo Jana Peszka w „Śmierci Iwana Iljicza” Grzegorzewskiego – wymieniam najszybciej narzucające się role). Mój teatr nie udawał, że teatrem nie jest, bo przekracza enigmatyczne granice. Nie trafiłem w czas najważniejszych inscenizacji Józefa Szajny (znam tylko ich zapisy), a jego późne wariacje na temat własnych, głośnych dzieł w moich oczach trącały autoparodią. Inaczej z Tadeuszem Kantorem i Konradem Swinarskim – w pejzażu polskiego powojennego teatru postaciami najbardziej wyjątkowymi. Ich teatrów życie po życiu także i dla mnie stanowi – skądinąd zrozumiały – fenomen. Może dlatego, że do fascynacji w ich przypadkach dochodzi jeszcze wzruszenie.

Jerzy Grotowski, choć czasami zestawiano go ze Swinarskim, był z osobnej planety. Fascynujących wykładów Leszka Kolankiewicza w szkole teatralnej słuchałem z zainteresowaniem, ale bez zaangażowania. Cóż, nie wiedziałem o Grotowskim niczego, ale i tak kojarzył mi się z bieganiem po rosie, przytulaniem do drzew i tym podobnymi praktykami. Dopiero potem dowiedziałem się, jaki błąd robiłem, nie rozróżniając poszczególnych etapów działalności twórcy. To, z czego niezbyt mądrze się śmiałem, nie było teatrem, ale parateatrem Grotowskiego. Inna sprawa, że założyciel poznańskich „Ósemek”, Lech Raczak, określał go szyderczym hasłem „para ra ra”.
Nie mogłem dotknąć niewątpliwego fenomenu Grotowskiego także dlatego, że przetrwały tylko fragmentaryczne rejestracje jego legendarnych przedstawień z Teatru Laboratorium, które zdaniem specjalistów nie dają nawet bladego wyobrażenia o „Księciu Niezłomnym”, „Akropolis” albo „Apocalypsis cum Figuris”. Czytałem o Ryszardzie Cieślaku, patrzyłem na jego fotografie z ról. I miałem nieodparte wrażenie, że to przeszłość, w dodatku wcale nie bliska przeszłość.

Poniedziałek z Jerzym Grotowskim na antenie radiowej Dwójki, w którego przygotowywaniu uczestniczyłem oraz wcześniejsza lektura „Tekstów zebranych” artysty spowodowały, że na chwilę zanurzyłem się w jego świat. Tom liczy ponad 1100 stron, zawiera bodaj 138 tekstów (wydały go wspólnie Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Instytut Jerzego Grotowskiego oraz „Krytyka Polityczna”), no i znaczenie ma fundamentalne. Można wreszcie mieć całego Grotowskiego w jednym woluminie, można odnieść się do poszczególnych momentów w jego życiu i poszukiwaniach. Można popatrzeć z bliska na owe teksty niczym na autobiografię – co warte odnotowania – adresowaną nie tylko do znawców jego sztuki oraz jej wyznawców. Oczywiście, część tekstów zaciekawia, inne odrzucają. Wrażenie robi socjalistyczny zapał młodego Grotowskiego oraz bezkompromisowa w tej materii postawa. Kwestie polityczności teatru Grotowskiego i jego koegzystencji z komunistycznymi władzami zdają się zresztą ciągle niedostatecznie naświetlone, a jak udowadniała w na radiowej antenie Małgorzata Dziewulska, pozwalają spojrzeć na dokonania szefa Laboratorium z innej perspektywy. Podobnie zresztą jak przekazywana z ust do ust czarna legenda otaczająca reżysera. Sztuka polega na tym, aby próbować ją zweryfikować, unikając jednocześnie pochopnych ocen albo wyroków. „Teksty zebrane” potwierdzają niezbicie oczywistą oczywistość – jak bardzo niejednoznaczna była to osobowość.

Dziewulska mówi o Grotowskim, że był niepojętym, tajemniczym zjawiskiem. Warto je poznawać, choć ja wciąż będę to robił z wygodnej pozycji profana, szukającego w teatrze reżyserów a nie proroków.