Łukasz Pawłowski
Bogowie (nisko) upadli. O „Olimpie w ogniu”
Fascynujące jest zamiłowanie, z jakim amerykańscy filmowcy oddają się niszczeniu ikon swojej architektury, ta perwersyjna rozkosz przepełniająca ich, kiedy rozsadzają w drobny mak Statuę Wolności, obracają w perzynę Empire State Building, zalewają Manhattan, grzebią pod wodą most Golden Gate lub doprowadzają do ruiny słynny napis Hollywood na wzgórzach Los Angeles. W owej z pozoru irracjonalnej pasji niszczenia można jednak – jak się zdaje – dostrzec pewną metodę; pewne wzory, które prześwitują przez wybuchy i strzelaniny nierzadko na przekór lub przynajmniej niezależnie od zamierzeń i ambicji twórców.
Co zniszczyć, a czego nie ruszać?
Cele ataków, ich forma oraz autorzy – komputerowy wirus, szalony dyktator, natura, niezidentyfikowany obiekt latający, grupy terrorystów – nie są przypadkowe i odzwierciedlają dominujące lęki współczesności. I tak w latach 60. (a potem również 80.) głównym narzędziem zniszczenia była broń jądrowa. Któż nie pamięta słynnej sceny końcowej z „Planety małp” – gdy pod wyrzuconą na brzeg oceanu głową Statui Wolności Charlton Heston zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę stało się z ludzką rasą – lub ostatniego ujęcia z „Dr. Strangelove”, w którym oglądamy prawdziwy festiwal wybuchów nuklearnych? Z czasem jednak bombę atomową w roli instrumentu apokalipsy zastąpiły inteligentne maszyny wymykające się ludzkiej kontroli. Potem przyszły epidemie zaraźliwych chorób i potężne katastrofy naturalne. W międzyczasie Ziemia – a w szczególności ziemia amerykańska – doświadczyła również licznych ataków ze strony kosmitów, zmutowanych potworów i różnej maści geniuszy zła o rozmaicie pokręconych kodach genetycznych.
Poza suflowaniem pomysłów na strukturę fabuły i dobór bohaterów świat realny oraz związany z nim kulturowy Geist narzucają również twórcom pewne tabu – ustanawiają niepisane granice, których przekroczyć nie sposób. Po zamachach z 11 września terrorystyczny atak na Nowy Jork przedstawiony w wysokobudżetowym filmie akcji ot tak, dla rozrywki widza, wydawał się nie do pomyślenia. „Wielkie Jabłko” na wielkim ekranie zniszczono już co prawda w ciągu ostatniej dekady wielokrotnie – ruiny miasta można zobaczyć chociażby w wyświetlanej obecnie futurystycznej „Niepamięci” Josepha Kosinskiego z Tomem Cruise’em w roli głównej – ale zawsze innymi niż terrorystyczne metodami. W wyniku wydarzeń sprzed 12 lat na liście „obiektów chronionych” przed zniszczeniem z rąk zamachowców znalazł się również Biały Dom.
Waszyngton pod ostrzałem
W tym roku jednak – jakby zbliżający się finał odbudowy nowojorskiej Ground Zero i postawienie nowej, jeszcze wyższej wieży w miejsce dwóch poprzednich, było sygnałem, że oto filmowe tabu przestało obowiązywać – prezydencka rezydencja będzie atakowana na ekranach co najmniej dwukrotnie. Przebieg jednego z tych szturmów możemy już oglądać w filmie Antoine’a Fuqua „Olimp w Ogniu”. Odsłonę drugą zobaczymy za miesiąc, gdy do kin wejdzie „Świat w płomieniach” Rolanda Emmericha. W międzyczasie miłośnicy destrukcji budowli powszechnie znanych mogą zaspokoić apetyty, wybierając się choćby na nowe odsłony losów Iron Mana i Supermana. Krótko mówiąc, zniszczeń na wielką skalę i słynnych ruin filmowcy dostarczą nam aż nadto. Dlaczego więc warto zwrócić uwagę akurat na „Olimp w ogniu”? Nie dlatego bynajmniej by było to kino wybitne. Przeciwnie, w tym filmie złe jest właściwe wszystko, a krytycy słusznie nie zostawili na nim suchej nitki. Mimo to tylko w weekend otwarcia „Olimp” zarobił ponad 30 milionów dolarów, co dało mu wówczas drugie miejsce na liście najbardziej dochodowych produkcji. W zestawieniu tym utrzymał się przez kolejnych kilka tygodni.
[yt]EDA0B10mopE[/yt]
Dlaczego Amerykanie szturmowali kina, by obejrzeć film, którego scenariusz liczbą dziur zawstydza polskie drogi, efekty specjalne są wyraźnie niedorobione (scena, w której wali się czubek pomnika Waszyngtona, woła o pomstę do nieba), a Gerard Butler w roli byłego agenta Secret Service sprawia, że zaczynamy doceniać kunszt aktorski Bruce’a Willisa w „Szklanej pułapce”? Nawet Morgan Freeman w roli polityka przejmującego obowiązki prezydenta pozostawia wrażenie, jakby na planie zgubił numerek do szatni i zgodził się zagrać w zamian za jego zwrot. Gdyby jeszcze twórcy filmu zdawali sobie sprawę z jego słabości i próbowali podejść do nich z dystansem. I tego zabrakło. Żartów, które Butler wypowiada po zabiciu co trudniejszych przeciwników, nie powstydziłby się gospodarz „Familiady”, za to momenty patetyczne, podlane rytmicznym dźwiękiem werbli, przyprawiają o ból zębów.
Wobec wszystkich tych braków magnesem ciągnącym ludzi do kin musi być chęć obejrzenia walącego się w gruzy Białego Domu – symbolu amerykańskiej demokracji, a więc i amerykańskiej tożsamości. Co prawda ostatni raz najsłynniejsza rezydencja w USA została na ekranach kin zniszczona całkiem niedawno, bo w filmie „2012” Emmericha, a wcześniej przed siedemnastu laty w „Dniu Niepodległości” (autorstwa zresztą tego samego specjalisty od apokaliptycznych fajerwerków), ale tamte sceny trwały ledwie kilka sekund, w tym zaś wypadku destrukcja postępuje metodycznie, począwszy od słynnego ogrodu od strony Pennsylvania Avenue, przez ganek, a następnie pomieszczenie po pomieszczeniu, łącznie z sypialnią Lincolna i Gabinetem Owalnym. Autorzy najwięcej pracy włożyli właśnie w wierne oddanie rozkładu i wnętrz prezydenckiej rezydencji, by następnie pastwić się nad nimi niemiłosiernie.
Tandeta w służbie wyższej?
Dlaczego na Amerykanów to działa? Dlaczego polscy filmowcy nie wysadzają Pałacu Kultury, nie podkładają bomby pod Sukiennice i kościół Mariacki, dlaczego oszczędzają Jasną Górę, katowicki Spodek czy Stadion Narodowy? Ograniczenia budżetowe? Sylwester Chęciński – który chyba jako jedyny podniósł rękę na PKiN w „Rozmowach kontrolowanych” – pokazał, że budżet nie jest problemem. Prowincjonalność naszego kraju i brak rozpoznawalnych na całym świecie budowli? Na pewno. Rozbita na kawałki Statua Wolności, lizana płomieniami wieża Eiffla, nadkruszony Big Ben czy zrównane z ziemią Koloseum przemawiają do wyobraźni każdego widza silniej niż zniszczony Dworzec Centralny. Ale to wyjaśnienie niepełne, bo przecież Warszawa czy Kraków mogłyby być tylko jedną z aren globalnego kataklizmu. Dlaczego zatem polscy twórcy uparcie wzbraniają się przed wysadzeniem kraju w powietrze?
Filmy takie jak „Olimp w ogniu” mają utwierdzać Amerykanów w przekonaniu, że wciąż są światowym numerem jeden, niezależnie od tego, co złego im się przytrafi i jak bardzo zaboli. Kiedy w końcowej scenie prezydent – by nie psuć „zabawy”, nie powiem, czy ten sam, który został porwany, czy jego następca – zapewnia, że tragedia, której właśnie byliśmy świadkami, nie tylko nie złamie amerykańskiego ducha, lecz także pozwoli narodzić mu się na nowo, pomyślałem, że oto wszystkie wymogi amerykańskiej filmowej tandety zostały spełnione. Chwilę później przypomniałem sobie jednak o tandecie rodzimej – o tych „Bitwach warszawskich”, „Bitwach pod Wiedniem” i innych potworkach – i dotarło do mnie, że amerykańskie sensacyjne szmiry odpowiadają na te same potrzeby, poruszają w publiczności podobne struny, co polskie szmiry „historyczne” (nie trzeba nam zatem kosmitów i meteorytów, skoro mamy bolszewików i Saracenów). Robią to jednak chyba z większą gracją, a przynajmniej dyskrecją. Nie roszczą sobie pretensji do artyzmu i pomnikowości tylko i wyłącznie ze względu na jakieś tam oparcie w faktach historycznych. Nie powstają z błogosławieństwem – przynajmniej jawnym – amerykańskich władz. No i nikt nie zmusza tysięcy gimnazjalistów i licealistów, by karnie maszerowali na nie do kina.
Inna sprawa, że – jak pokazują ich wyniki finansowe – nie ma takiej potrzeby…
Film:
„Olimp w ogniu” („Olympus Has Fallen”), reż. Antoine Fuqua, USA 2013.
* Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 227 (20/2013) z 14 maja 2013 r.